Kolejna rebootowa (nie)superprodukcja 4
Już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że spory wpływ na oceniane przez ludzi filmy, ma wyobrażenie o produkcji. Jest ono powodowane oczekiwaniami wobec produkcji, a także obejrzanymi zapowiedziami. Już wtedy rodzą się w naszych umysłach oceny, mimo że dzieje się to podświadomie i nie zwracamy na to uwagi. O tym, jak ocena zmienia się po obejrzeniu filmu, decyduje w głównej mierze zaskoczenie - jeśli jest miłe, jesteśmy gotowi podnieść ocenę. Jeśli zaś niespodzianka jest niemiła, to ocenę obniżamy. Oczywiście nie zapominajmy o fakcie, kiedy jesteśmy zwyczajnie fanami bądź przeciwnikami jakiejś produkcji, wtedy manewry ocen wydają się praktycznie niemożliwe. Wybierając się na premierowy pokaz nowej odsłony Conana, wiedziałem, że film nie zrobi na mnie wrażenia i jeszcze przed seansem w mojej głowie układała się ocena filmu. Nie zmieniła się.
Przy tej produkcji nie zabraknie porównania do filmu z Arnoldem. Ja ograniczę się do opinii, że obraz twórcy Teksańskiej masakry piłą mechaniczną oceniam nieco wyżej niż ten sprzed niespełna 20 lat. Fabularnie film wypada dobrze przez pierwszą połowę, akcja rozwija się dynamicznie. Sposoby uśmiercania kolejnych bohaterów są połączeniem obrazu rodem z serialu Spartakus z subtelnością znaną z Oszukać przeznaczenie. Wszystko dzieje się na oczach widzów, wśród których na pewno znajdą się i tacy, którym odruch wymiotny przy oglądaniu konkretnych scen wcale nie był obcy. Druga połowa filmu to już ewidentny brak pomysłu na rozwinięcie fabuły. Tutaj znowu pojawia się pewna prawidłowość obserwowana w wielu superprodukcjach - scenarzysta miał wenę na połowę filmu, a druga połowa napisana została z przymusu dokończenia historii. Wiele składowych fabuły bierze się znikąd i do samego końca nie mamy jasnego wyjaśnienia. To takie swoiste podbijanie scenariusza faktami, które są zapchajdziurami okazującymi się niczym ważnym. Oczywiście ta ważność jest pojęciem względnym, bo sam chętnie ominąłbym pewne wątki na rzecz tych wyglądających na bardziej interesujące.
Dialogi ograniczały się do sztampowych wypowiedzi, a w kolejnych scenach nie pojawiało się nic oryginalnego. Główny bohater ciągle mówi to samo, bez jakiegokolwiek urozmaicenia kwestii, a pozostali nie mają wiele do powiedzenia. Elementy mające spełniać rolę komicznych przerywników miały pewien potencjał, ale bazowały na utartych schematach, a te, żeby mogły być śmieszne, muszą być w pewnym względzie unikatowe. To także się nie udało.
Chociaż nie oczekiwałem po tym filmie fabularnej rewelacji, to spodziewałem się nieco lepszych kostiumów, charakteryzacji i przede wszystkim otoczenia oraz miejsc akcji. Kostiumy wyglądały bardzo tandetnie, a elementy charakteryzacji prowadziły ze sobą walkę nie mniejszą niż ta, która toczona była pomiędzy głównymi bohaterami. Pojawia się bowiem król, brudny i umazany, ale kiedy się uśmiecha, nasze oczy cieszy widok niemalże rażącego swą śnieżną bielą uśmiechu. Stroje byle jakie, ale za to jaki świetny plemienny dentysta! Scenografia nie wyglądała lepiej niż w ostatnich podobnych tematycznie serialach. Na palcach jednej ręki jestem w stanie wyliczyć miejsca, które w jakiś sposób pamiętałem pod koniec filmu.
Jason Momoa jest mi znany głównie ze Słonecznego patrolu. Może to moja ignorancja, a może zwykłe niezauważanie go w innych produkcjach. Jeśli to drugie, to prawdopodobnie słuszne, ponieważ ta rola nie odznacza się niczym specjalnym. Aktor głównie "świecił klatą" i patrzył spode łba. Nie winię tu jednak wyłącznie jego, scenariusz nie pozwala mi oceniać pełni gry, bowiem najzwyczajniej aktora ograniczał. Ogromne rozczarowanie dotyczy Stephena Langa, którego to postać wydawała się najmniej płaska, za to płaska była gra. Wyczuwałem zamiar pokazania wielowymiarowości postaci, ale wyczucie nie przeniosło się na to, co mogłem zobaczyć. Pochwalę natomiast Rose McGowan i Rachel Nichols. Choć ta druga nie należy do moich ulubienic, to tutaj naprawdę pozytywne wrażenie wywarła wykreowana przez nią pełna wdzięku i delikatności, z wewnętrznym zadziorem mniszka.
Muzycznie film wypada przeciętnie. Serialowa scenografia nijak współgra z tym ogromnym, symfonicznym brzemieniem przełamanym tylko raz (a szkoda!) muzyką wywodzącą się z folkloru. Brakowało mi instrumentów takich jak harfa, skrzypce, dudy czy buzuki. Niestety twórcy coraz częściej sięgają do współbrzmienia ogromnej ilości instrumentów, oby tylko było wiele i głośno, podczas gdy przy tym filmie, prostsze wyjścia byłyby znacznie bardziej efektowne.
Pod względem rozrywki film miał być niczym pięciogwiazdkowy hotel, ale jak się okazało, zewnętrzna powłoka w postaci zdjęć i zwiastunów, była jedynie maską mającą zakryć dwugwiazdkową twarz. Pomysł mógł być zrealizowany znacznie lepiej, bądź powinno uczynić się z tego mini serial. A tutaj już pojawiają się głosy, że sam Momoa napisze dalszą część!
5/10 – wieje nudą – Boże… Po co się zabrano za ten film? Pierwowzór nie jest aż tak stary, a już na pewno tak beznadziejny żeby go remakeować. W tym filmie nie było nic dobrego. Ani fabuła, bohaterowie, obsada, efekty specjalne, dialogi… wszystko można było zrobić lepiej. Daję piątkę z sentymentu do oryginału, ale tych dwóch pozycji nie ma nawet co porównywać. Na moje oko Momoa strzelił sobie w stopę tym filmem i chyba nic szczególnie lepszego nie osiągnie. Naprawdę jest mi smutno za każdego kto kiedykolwiek będzie musiał to kiedyś obejrzeć.