Globalny kataklizm z pompą. 8
Nie od dziś wiadomo, że Amerykanie kochają wręcz ratować świat i naprawiać, wedle własnego planu. Tym razem jednak nie do końca go ratują, gdyż to nie obcy czy meteory są zagrożeniem, a sama pogoda. Jak się okazało, w tym przypadku, koniec świata może być tak naprawdę początkiem czegoś zupełnie nowego.
Mamy czasy obecne. Profesor Jack Hall (Dennis Quaid) pracuje dla rządu USA, jako paleoklimatolog. Odkrywa on, że globalne ocieplenie może w niedalekiej przyszłości doprowadzić do katastrofy klimatycznej na całym globie. Jednak rząd nie ma zamiaru słuchać naukowca i pomija milczeniem jego ostrzeżenia. W niedługim czasie północną półkule zaczynają nawiedzać przerażające katastrofy pogodowe. Gigantyczny grad, tornada, powodzie oraz monstrualnych rozmiarów śnieżyce. Jak się okazuje prognozy doktora Halla były prawdziwe i świat musi przygotować się na nową epokę lodowcową. Jedyne co ludzie mogą zrobić to uciekać na południe, gdzie jest cieplej. Rozpoczyna się dramatyczna walka o przetrwanie gatunku ludzkiego.
Fabuła jest bardzo prosta, ale mimo to świetnie skrojona. Nie przeszkadza tutaj zbytnia przewidywalność zdarzeń, bo szczerze mówiąc, nic tu widza nie zaskoczy. Jednak porządnie napisany scenariusz, z nie za dużą ilością patosu czy wzniosłych przemów, sprawia iż aktorzy mogą rozwinąć skrzydła. I tu pojawia się pierwszy wielki plus – aktorstwo. Osobiście bardzo spodobały mi się kreacje, zarówno młodego jak i starszego pokolenia aktorów, w tym filmie. Są one żywe, świetnie rozegrane w całej fabule, a co najważniejsze, po prostu ludzkie. Nie kieruje postaciami tutaj jakaś wyniosłość, ponadczasowy cel czy bycie bohaterem. Po prostu robią wszystko aby przetrwać, bo chcą żyć. Zwykły, naturalny odruch. Z wszystkich postaci najlepiej wypadł Dennis Quaid, który po raz kolejny pokazał, ze jak chce to potrafi w zwykłym kinie rozrywkowym, stworzyć świetny charakter. Jest to aktor z dużymi możliwościami, które dotąd w nim drzemią i mam nadzieję ze w końcu dostanie rolę swego życia, która je wyzwoli.
Kolejnym, wręcz monstrualnym, plusem są tu efekty specjalne. Naprawdę coś pięknego. Nie ma ich w jakiejś przytłaczającej ilości, mimo to są na tyle dopracowane, że wciągają widza. Nigdy nie zapomnę sceny, w której tornada masakrują Los Angeles, czy gigantyczna fala naciera na Nowy Jork. Emmerich i jego spece od grafiki komputerowej, pokazali tutaj po raz kolejny, co potrafią. Dodajmy do tego świetny montaż oraz bardzo klimatyczne zdjęcia, a dostaniemy piękny obraz apokalipsy. Jedyne co mi nie pasowało w tym filmie, to komputerowo zrobione wilki, które potem odegrały pewien miły epizod. Raziła po prostu ich sztuczność i nierealność. Jednak jest to naprawdę drobny błąd w całości i w sumie rozmywa się on błyskawicznie.
Kolejnym dużym plusem w filmie jest tło muzyka oraz efekty otoczenia. Nie dość ze z sobą współgrają, co jest w filmach katastroficznych bardzo istotne, to nie zagłuszają się wzajemnie. Samej muzyki w filmie jest bardzo dużo. Nadaje ona bardzo silnego klimatu obrazowi, dodatkowo potęgując napięcie danych scen. Zwłaszcza dobrze można to zauważyć podczas sceny zalania Nowego Jorku. Efekty otoczenia w filmie może nie odgrywają kluczowej roli, jednak nadają pewnego smaczku i wyrazistości, świetnym efektom komputerowym. W rezultacie oprawa audio-wizualna, wypada świetnie.
Pojutrze polecam z czystym sumieniem, nie tylko fanom Emmericha, ale każdemu kto lubi lekkie i efektowne kino katastroficzne. Świetna gra aktorska oraz bardzo przystępnie skrojony scenariusz, powinien móc trafić w szeroki wachlarz odbiorców. Zaś muzyka z pewnością przykuje dodatkową liczbę osób. Pojutrze widziałem już wiele razy i nadal mi się nie znudziło, z jednej prostej przyczyny – ma swój, unikatowy, klimat.
[6/10] – Jak dla mnie zbyt patetyczny i przewidywalny. Choć sam pomysł dość ciekawy i nieźle wykonany pod względem technicznym.
Ogólnie: można obejrzeć.