O produkcji
Nakręćmy to!
Kwestią czasu było więc, by powieściami zainteresowali się filmowcy. Cykl zaintrygował reżysera i scenarzystę Wiktora Skrzyneckiego, cenionego dokumentalistę, mającego znaczące doświadczenie w realizacji filmów dla młodzieży („Wszystko powiem Lilce!”, „Mysz”). – Na książki Kosika zwrócił mi uwagę ktoś z telewizji. Przeczytałem i szybko nabrałem pewności, że ten cykl stanowi materiał nie na jeden film, ale być może na całą serię. Te powieści, moim zdaniem, uruchomiają wyobraźnię, zachowując przy tym wiele zalet realistycznej prozy. Od czasów Bahdaja i Nienackiego nie było tak dobrych książek dla młodzieży – naprawdę inteligentnych. Myślę, że trzeba spróbować reaktywować polskie kino młodzieżowe, w które dystrybutorzy niezbyt wierzą. Proza Kosika daje ku temu okazję.
Jednak droga na ekran „Felixa...” była dość długa i nieco wyboista. Początkowo myślano o realizacji serialu telewizyjnego według „Felixa, Neta, Niki i Gangu Niewidzialnych Ludzi”. Skrzynecki i Kosik wspólnie pracowali nad scenariuszem. Planowano dwunastoodcinkowy serial (każdy rozdział był książki był właściwie oddzielną historią) w oparciu o pierwszy tom cyklu oraz film fabularny według drugiego tomu. Tekst trzech odcinków nagrodzono w Polsko-Włoskim Konkursie na Scenariusz Filmu dla Młodego Widza. Jednak Telewizja Polska naciskała na redukcję kosztów i praktycznie zawiesiła produkcję. Przez kolejne pięć lat szukano producenta i starano się skompletować zadowalający budżet. Ogromną rolę miały w filmie odegrać kosztowne efekty specjalne. Wreszcie udało się doprowadzić do realizacji. – Koszt musiał wynieść 6-7 milionów, więc długotrwałe zbieranie funduszy było czymś naturalnym – komentował reżyser. Przedpremierowe pokazy filmu „Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa” odbyły się podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, w ramach Panoramy Polskiego Kina.
Grali jak z nut
Kluczową sprawą było dobranie właściwej obsady. Castingi trwały ponad dwa lata, stawiło się około dwóch tysięcy kandydatów. Rezultaty usatysfakcjonowały twórców. Zdaniem reżysera, Maciek Stolarczyk, wykonawca niezwykle naturalny, jest już w pełni ukształtowanym i świadomym używanych środków wyrazu aktorem, a przy tym wielce pomysłowym artystą. – Pamiętam, że po jakichś trzech zadaniach przerwałem mu, bo byłem pewien wyboru. A Maciek pomyślał, że go tak szybko odrzuciłem... Natomiast dziewczynkę znalazłem dosłownie w ostatnim castingu. Miała niezwykle sugestywne spojrzenie.
Pomiędzy całą trójką zapanowała wkrótce filmowa „chemia”. – Prawdziwe napięcia, młodzieńcze sympatie i antypatie pięknie przenosiły się na plan i dodawały bohaterom autentyczności – zauważył Skrzynecki. – Podwójną rolę przybysza z czwartego wymiaru zagrał Adam Woronowicz. Był doskonale przygotowany. Już o szóstej rano, kiedy zaczynaliśmy pracę, miał liczne propozycje i przeważnie – rację. Gdy zagrał coś wspaniale, zawsze dodawał: doskonale to wymyśliłeś.
Kosik mówił: – Zarezerwowałem sobie prawo veta wobec ewentualnego wyboru aktora, który trudno byłoby mi zaakceptować. Ale wszyscy, którzy zostali wybrani, spodobali mi się. Musieliśmy tylko trochę przekonywać Wiktora – ja i kilku wielbicieli cyklu – by Nika, jak w powieści, była ruda. Klaudii tak się ten rudy kolor spodobał, że zostawiła go sobie na jakiś czas. Uparłem się też, że Nika ma chodzić w glanach, choć chciano ją ubrać w trampki. To też się udało.
Jak młodzi aktorzy wspominają pracę na planie? – Było kilka sytuacji, które momentami mogły wydłużyć czas pracy – opowiadał Kamil Klier (Felix). – Zdarzało się na przykład, że naszą trójkę, a czasami całą ekipę, po godzinie 17. łapały niepowstrzymane napady śmiechu, bez konkretnego powodu. I tak, w bardzo śmiesznym stylu, plan zdjęciowy, zamiast o 20., kończył się godzinę później. Dla Klaudii Łepkowskiej (Nika) największym wyzwaniem okazała się być scena, w której Nika przyznaje się przed chłopakami, że jest sierotą. – Jest to jedna z niewielu scen, w których postać Niki otwiera się przed widzem, kiedy poznaje on jej wrażliwość – tłumaczyła młoda aktorka. – Wymagała ona ode mnie dużej koncentracji i wielu godzin przygotowań, dlatego też zapadła głęboko w mojej pamięci.
Trójka młodych wykonawców przeczytała książki Kosika przed zdjęciami do filmu. – Otrzymałem wraz ze scenariuszem wszystkie (wtedy) sześć części, które z przyjemnością przeczytałem – relacjonował Kamil. Klaudia mówiła: – Pierwszy raz z twórczością Rafała Kosika zetknęłam się już w podstawówce, jednak z całą serią „Felix, Net i Nika” zapoznałam się bliżej dopiero przed castingami. Maciej Stolarczyk (Net) przyznał: – Nie znałem wcześniej powieści Rafała Kosika, słyszałem o nich od znajomych, ale osobiście poznałem je dopiero przed produkcją filmu.
Czy swoją przyszłość zawodową widzą w filmie? Kamil, który ma za sobą liczne występy w serialach, mówił: – Już od pewnego czasu nie wiążę swojej przyszłości z aktorstwem. Co nie oznacza, że moja przygoda z filmami jest zakończona, właściwie dopiero się zaczęła. Klaudia zdradzała: – Jeśli pomyślnie ukończę szkołę baletową, a to będzie za dwa lata, otrzymam dyplom tancerza. Taniec to moja ukochana dziedzina sztuki. Sadzę, że aktorstwo poniekąd wiąże się z tańcem. Dlatego mam do wyboru dwa kierunki studiów, które mnie bardzo inspirują. Powiem tylko tyle, że już zaczęłam intensywne przygotowania do egzaminów na studia. A Maciej, który, podobnie jak Kamil, ma już sporo doświadczeń aktorskich, zapowiadał tajemniczo: – Film raczej nie wpłynie na moje dalsze wybory, ponieważ podjąłem już decyzje.
Dość szczególną i bardzo ważną rolę Manfreda, czyli programu sztucznej inteligencji, stworzonego przez Neta i jego tatę, objął Cezary Pazura. – To było rzeczywiście nie lada wyzwanie! – potwierdzał. – Dużo prościej jest użyczyć głosu postaci np. w filmie animowanym niż programowi sztucznej inteligencji... Brzmi zupełnie abstrakcyjnie, prawda? Na szczęście moja wyobraźnia i tym razem mnie nie zawiodła i podołałem temu zadaniu. Na pytanie o osobowość Manfreda, aktor odpowiedział: – To program sztucznej inteligencji, więc raczej trudno mówić o osobowości. Starałem się jednak nadać mu jakiś kształt czy też... charakter. Mam nadzieję, że to się udało. Według Pazury, który sam jest reżyserem i producentem, kino młodzieżowe w Polsce ma dużą przyszłość. – Coraz więcej młodych ludzi chodzi do kina i przyznam szczerze, że wielu twórców filmowych cały czas o nich myśli i dla nich pracuje, po to, by młody widz po wyjściu z kina był zadowolony – podsumowywał.
Choć przykro, trzeba ciąć
Wierni fani twórczości Kosika i czytelnicy „Teoretycznie Możliwej Katastrofy” muszą być przygotowani na zmiany w fabule filmu nakręconego na podstawie książki. Skrzynecki i Kosik scenariusz pisali wspólnie. Pracując nad wersją kinową, zdecydowali o bolesnych, acz koniecznych skrótach. Początkowy wariant scenariusza był tak obszerny, że gotowy film musiałby trwać około dziewięciu godzin! Nie zobaczymy więc na ekranie chociażby Warszawy przyszłości; za to wprowadzono nowe, nieobecne w pierwowzorze literackim postaci. – Książka ma ponad 600 stron, więc wybrałem jeden wątek fabularny, a Rafał się ze mną zgodził. Takie były ograniczenia narracji filmowej i – nie ukrywajmy – techniczne wymogi. Ale pisząc tekst założyliśmy, że nie będziemy się mocno pod względem techniki ograniczać, bo to mogłoby się stać paraliżujące. Kosik wspominał: – Napisaliśmy kilka wersji scenariusza, ściśle je ze sobą wzajemnie konsultując. Trochę papieru wylądowało w koszu, ale myślę, że w końcu się udało. Starałem się uniknąć schematu, według którego bohaterowie muszą walczyć z bardzo czarnym charakterem. Jednak pisząc tekst, w imię wyrazistej dramaturgii, poszliśmy w tej sprawie na pewien, przyznam, dla mnie trochę bolesny, kompromis. Wiele poprawek wprowadzaliśmy na planie, a to głównie ze względu na dość skomplikowaną fabułę z podróżą w czasie. Jasne, że zależało nam, by narracja była maksymalnie logiczna i czytelna. Parę razy odwiedziłem ekipę, mieliśmy też gorącą linię telefoniczną. Ale podczas realizacji starałem się po prostu nie przeszkadzać. Praca całej ekipy wywarła na mnie spore wrażenie. To dziwne i jakoś wzruszające widzieć, jak własna wizja się materializuje. Zdarzyło się, że młodzi aktorzy poprosili o korektę dialogów. – Miało to miejsce podczas pracy nad specyficznym fragmentem filmu – opowiadał pisarz. – Bohaterowie znaleźli się w czasach II wojny światowej i musieli przechytrzyć esesmana, który znał polski, ale nie znał współczesnego języka młodzieżowego. Tak więc dzieciaki użyły komputerowego slangu. Młodzi aktorzy przerobili mój tekst, bo uważali, że oryginał brzmiał nieco sztucznie. Spisali się świetnie. Czuło się też nacisk fanów. Gdy na stronie www pisarza zamieszczono pierwsze zdjęcia z planu, w ciągu kilku dni pojawiło się ponad tysiąc komentarzy – często bardzo emocjonalnych! – dotyczących wyglądu filmowych bohaterów.
Podziemne kino
Zdjęcia trwały od 12 lipca do 1 września 2010 roku. Plenery to: Poznań (Zespół Szkół Ogólnokształcących nr. 1 im. K. Marcinkowskiego), Pniewo (Międzyrzecki Rejon Umocniony), Ustka, Czołpino, Radiówek, Konstancin Jeziorna, Wilków, Warszawa, Londyn. Duża część zdjęć miała miejsce w MRU, czyli Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym, zwanym też Umocnionym Łukiem Odry i Warty. Jest to potężny zespół niemieckich bunkrów z lat 1934–1944, który obecnie w całości znajduje się w granicach Polski. W skład systemu wchodzą jedne z największych podziemnych fortyfikacji świata, które ciągną się przez Skwierzynę, i Boryszyn, aż na południe Odry, z najciekawszym kompleksem podziemnym w Pniewie, udostępnianym dla zwiedzających. Na potrzeby filmu fortyfikacje te zagrały bazę w Milo. – Praca nie była łatwa, choć sceneria – wymarzona. Kłopoty sprawiał zwłaszcza transport naszego sprzętu pod ziemię. Trzeba było go spuszczać na specjalnych linach aż siedem pięter w dół – opowiadał reżyser. – Mieliśmy także zdjęcia w Radiówku, w dawnej bazie zagłuszania Wolnej Europy. Tu znajdował się nasz ważny dla dramaturgii pierścień. Tak naprawdę rzadko wychodziliśmy na powierzchnię. A nad morzem, gdzie toczy się większość akcji filmu, kręciliśmy praktycznie jeden dzień. I oczywiście – taki już los filmowca – trafiliśmy na całą gamę pogodową.
Pisarz parokrotnie odwiedził ekipę na planie. W swym blogu wspominał o problemach z pogodą, zwłaszcza w scenach plażowych (na szczęście pogoda zepsuła się dopiero po zakończeniu najważniejszej partii zdjęć) oraz opisywał pracochłonne kręcenie scen deszczowych, gdy deszcz nie padał. Sporo miejsca poświęcił czworonożnemu aktorowi drugoplanowemu. – Caban jednak zagrał w filmie – pisał. – Rólka drobna, ale ubogaca film, więc mam nadzieję, że nie wypadnie w montażu. Oczywiście zwierzę na planie to poważne utrudnienie. Nie wystarczy bowiem, że zrobi, co się od niego chce, ma to zrobić nie raz. Każda scena nagrywana jest kilka razy i z kilku ujęć. Pies powinien dokładnie powtórzyć swoją rolę tak samo za każdym razem. Wypadałoby użyć tresowanego psa, ale skąd wziąć nagle tresowanego psa rasy czarny terier rosyjski? Caban jednak dał radę, bo zwyczajnie jest mądrym i grzecznym psem. Okazało się, że do pokierowania nim wystarczą komendy i sztuczki, jakie powinien znać każdy dobrze ułożony pies. (…) Czytelnicy lubią Cabana, więc zrobiliśmy wiele, by prawdziwy Caban zagrał w filmie. Proponowano mnie i Kasi, żebyśmy się pojawili na moment w kadrze, my jednak woleliśmy obsadzić Cabana. Szczerze mówiąc, myślę, że Wiktor nie był tym zachwycony. Zwierzęta na planie często potrafią opóźnić pracę. Ciut się bronił przed jego udziałem, wreszcie zgodził się, pod warunkiem, że będziemy kręcić z samego rana. A ja pracuję w nocy i wstaję raczej późno. Caban jednak nie zawiódł. Szczerze mówiąc, tego dnia to aktorzy się bardziej mylili niż on. Podczas ostatniego dubla Caban już zaczął grać po sygnale: Akcja! Choć bohaterowie przeżywają swe przygody nad morzem, większość zdjęć powstała całkiem gdzie indziej. Upatrzony dom, który miał zagrać dom letniskowy, okazał się bardzo drogi. – W tej sytuacji skończyło się jak zwykle – pracowaliśmy pod Warszawą. Wykorzystaliśmy willę Wedla w Konstancinie. Wypadła naprawdę bardzo nadmorsko – opowiadał Skrzynecki.
Śmiech i plusk
Duża część zdjęć miała miejsce w Londynie. Niestety nie udało się nakręcić sceny rozbrajania bomby przez dzieciaki na słynnym kole obserwacyjnym – diabelskim młynie – London Eye (Londyńskie Oko). Pisarz obejrzał szczelnie zamykaną gondolę, odbywając przejażdżkę. Jednak zdecydowane weto postawiły tamtejsze służby specjalne. W tej sytuacji przerobiono szybko scenariusz i postanowiono sekwencję tę nakręcić na statku wycieczkowym płynącym po Tamizie. – Nie mogliśmy zrezygnować z tej sceny, bo poprzednie i następujące po niej były już nakręcone – tłumaczył Kosik. – Trzeba było bardzo szybko dokonać korekty tekstu i kręcić. Okna miały być zasłonięte, ponieważ bomba według scenariusza musiała być unieszkodliwiona w hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu. – W pewnym momencie dobiegł mnie śmiech ekipy – wspominał reżyser. – Zdziwiłem się, ale wkrótce dowiedziałem się, co się stało. Otóż z jakichś niewyjaśnionych do dziś przyczyn jedno z okien wypadło i plusnęło do Tamizy. Pożegnaliśmy się z nim na zawsze, a powstały otwór musieliśmy jakoś sprytnie zamaskować. Była to w ogóle bardzo trudna sekwencja – w filmie miała trwać siedem minut – a to naprawdę bardzo długo. Mieliśmy na to tylko trzy godziny, a to naprawdę bardzo mało. Normalnie pewnie by się pracowało jakieś dwa dni. W dodatku uczestniczyło w niej wielu angielskich aktorów, a czasu brakowało. Wpadliśmy na pomysł, by zgromadzić Anglików w jednym miejscu i w ten sposób lepiej nad nimi zapanować. Resztę załatwiła postprodukcja. Było nerwowo – nie da się ukryć. Ale chyba dzięki temu udało się oddać tę nerwowość, która siłą rzeczy musi towarzyszyć rozbrajaniu bomby. Pracowano także w londyńskim metrze (tam też obowiązywały ostre obostrzenia dotyczące bezpieczeństwa) oraz na stacji metra wykorzystywanej tylko do kręcenia filmów – gdzie panowała o wiele większa swoboda. Anglicy proponowali nawet użycie specjalnego pociągu, ale to zbyt podrożyłoby koszty produkcji. Wykorzystano więc ujęcia autentycznych wagonów. Ku radości filmowców okazało się, że tunele metra zdumiewająco podobnie, niemal bliźniaczo, przypominały korytarze w MRU, co pozwoliło zachować ciągłość narracji. – Kręciliśmy także na ulicach Londynu, między innymi na Picadilly Circus i to była prawdziwa przyjemność – mówił Skrzynecki. – Wszyscy zachowywali się naturalnie i nikt nie zwracał uwagi na kamery. Jak wskazuje doświadczenie, w Polsce jest zgoła inaczej – ludzie nie potrafią się powstrzymać od wpatrywania w obiektyw i w takiej sytuacji trzeba zamknąć ulicę i wykorzystać statystów.
Lightcraft rządzi
Następnie rozpoczął się długotrwały proces postprodukcji. Liczba efektów komputerowych jest rekordowa, jeśli chodzi o polskie kino. Odpowiedzialna jest za nie firma Lightcraft. Firma ta, istniejąca od 1997 roku, produkuje reklamy (m.in. Skok Stefczyka, Ibuprom, Camerimage 2011), teledyski (Sabaton, Ania Dąbrowska, Smolik, Feel) oraz zajmuje się postprodukcją i efektami specjalnymi. Już wcześniej odnosiła znaczące sukcesy. Jej specjaliści pracowali między innymi przy filmach „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, „Mniejsze zło” Janusza Morgensterna, „Boisko bezdomnych” Kasi Adamik, a także przy produkcjach międzynarodowych, takich jak „97 Minutes” Rogera Christiana, „The Consul of Bordeaux”, „House” (2008) Robby'ego Hensona z Michaelem Madsenem, „Thr3e”. – Zaczęliśmy od tego, że pokazaliśmy w Lightcrafcie scenariusz i spytaliśmy, co z tego, co zaproponowaliśmy, da się zrobić. Odpowiedzieli – wszystko. I tak rzeczywiście było. Chociaż pewne partie filmu wyobrażałem sobie nieco inaczej – opowiadał reżyser. Na przykład kluczowy dla fabuły Pierścień Wunrung w rzeczywistości był makietą skonstruowaną z prowizorycznych, pomalowanych na zielono listew. Docelowy pierścień został w całości stworzony komputerowo. Trójgłowa Rosiczka goniąca Ekierkę (czyli nauczycielkę matematyki) została także wygenerowana komputerowo i wmontowana do filmu w postprodukcji. Rosiczka musiała się dynamicznie ruszać. – Dzieciaki grały do zielonej kulki na kiju. Ale wybraliśmy takich wykonawców, którzy – jak myślę – naprawdę mieli wyobraźnię. Przetestowałem ich pod tym względem podczas zdjęć próbnych. Jednym z bohaterów jest przecież zmaterializowany program komputerowy – tłumaczył reżyser.
Na planie był cały czas obecny przedstawiciel Lightcraftu, który podpowiadał ekipie, co można zrobić w sensie kompozycji przestrzennej. I konsultował, czy i na ile można ruszyć kamerę, by nie zepsuć planowanych efektów komputerowych. Scenografka też była w stałej łączności ze specami z firmy. Pytanie brzmiało: czy dekoracje trzeba koniecznie budować? Często okazywało się, że nie. – Podczas postprodukcji, która trwała ponad rok, raz, dwa razy w tygodniu odbywałem konsultacje z Lightcraftem. Nie mogłem częściej, bo po prostu przeszkadzałbym im w pracy, ale każdy ważny element dokładnie omawialiśmy. I myślę, że dało to niezłe rezultaty – podsumowywał reżyser.
Film odbędzie podróż po świecie. Zostanie pokazany m.in. w konkursie międzynarodowym na festiwalu filmowym CINEKID w Amsterdamie (13-26 października). Na pokaz zaproszono reżysera Wiktora Skrzyneckiego oraz odtwórczynię roli Niki Klaudię Łepkowską.