Przeżyjmy to jeszcze raz... 7
Utwór pochwalny na cześć kina z dzikością i pewną niepoczytalnością. Taki jest film Pewnego razu... w Hollywood. Tarantino kocha kino ze wzajemnością. Bawi się nim i zaprasza do tej zabawy widza. Park rozrywki dla kinofila i hipnotyzujący pejzaż Ameryki końca lat 60. Jednak w tej całej, pełnej reżyserskich parafek karuzeli oglądamy również, niemalże benefis dla własnej twórczości. Gdyby jednak scenariusz był tak naszprycowany panoramicznymi wnioskami i tezami, co kulturowymi niuansami, to mielibyśmy do czynienia z kinem genialnym. Pewnego razu... w Hollywood to jednak anegdotka. A ta jest ze smakiem i z charakterkiem o dwóch takich co pokazali absurd rzeczywistości i ukłonili się w pięknej formie przeszłości kinematografii. Tylko opowiadanie wydaje się być trochę pretekstem.
Rick Dalton to z pewnością nie pierwszoplanowa postać w świecie kina. Schodzi z jednego planu westernu na drugi, gdzie zmieniają się tylko tytuły. Wraz z przyjacielem, kaskaderem Cliffem Boothem przemierza ulice Hollywood próbując się odnaleźć w mieście, gdzie hippisowskie squaty mieszają się z wielkimi, odciętymi od świata posiadłościami gwiazd. Rick stoi w rozkroku. Z jednej strony ma dystans do swojego zawodu, z drugiej ma poczucie bycia okruchami wśród uczty artystycznej. Popada w histerię, bywa zmanierowany i kompletnie nieprofesjonalny.
Quentin Tarantino z uczuciem wrzuca nas w wehikuł czasu do Hollywood, zaglądając zza kulisy. Z jednej strony, jak zawsze nie uznaje żadnych świętości w swoim opowiadaniu, a z drugiej składa hołd aktorom nie ekstraklasy kinowej, ale tworzących solidnie gatunek westernu. To opowiadanie bardzo szkatułkowe. Kino w kinie, o kinie. Do tego autor używa dosyć pourywanej narracji, epizodycznej, która z jednej strony napędza maszynkę dziarskiego opowiadania, z drugiej strony rozpręża je.
Rodeo błyskotliwości nie działa na takich obrotach, jak w poprzednich filmach twórcy. W pewnego razu... w Hollywood autor bardziej się przygląda, z nostalgią przełamaną i rozcieńczaną, ale bez wymagania od widza wielkiej pracy intelektualnej. Wiemy bez oglądania, że będziemy mieli do czynienia z autotematyzmem, gdyż sygnatury reżysera zawsze były ostre i wyraźne. Tutaj jednak chwilami ma się wrażenie ich przesytu, nadmiaru, bo nie odnosi się tylko do charakterystycznych zagrań, a do częstego wspominania o sobie i swojej twórczości. Reżyser rozkochał wielu w przewrotnym budowaniu napięcia, w żonglerce gatunkami i nastrojami. Jednak to kolejny film, z którego dowiadujemy się co uwielbia Quentin Tarantino. Niestety dla filmu to staje się chwilami ważniejsze od pogłębionych spostrzeżeń. Obraz chwilami zachowuje się, jak taki przegląd twórczości, obsesji i fantazji samego reżysera. Ręka dalej niewiele waży i budowanie aury, klimatu przychodzi mu wyśmienicie, jednak trochę to zostaje przytłoczone autoepigonią.
Oczywiście, mamy momenty, które prócz wielkiej przyjemności i rozrywkowego ładunku niosą ze sobą pewne refleksje. Ekspresja kina jako sztuki egalitarnej, zrywanie z artystowską estymą, przybijanie piątki miłośnikom taśmy kinowej i wysokiego wyceniania jej wartości. Film wpada w zadumę, jak świat z ekranu potrafi przeciąć i przenikać się z tym spoza oraz jak może determinować i kształtować ludzkie zachowania. Sam Tarantino swoim kinem włożył przemoc w cudzysłów, zrobił z niej makabreskę, jak gdyby oswoił, zinfantylizował. W tym obrazie reżyser zwraca uwaga na niebezpieczeństwa, które może to ze sobą nieść, pokazując odpowiedzialność kina i jego wielką wartość w rozwoju jednostki. Pewnego razu... w Hollywood pokazuje też tę komunikację pomiędzy sztuką wysoką, a niską bez wartościowania, a podkreślając potrzebę doświadczenia wszystkiego. Po raz kolejny reżyser również pokazuje, jak kino może obchodzić się z historią prawdziwą, dłubać przy niej i wykorzystywać fakty do zbudowania fikcji.
Nośnikiem świetnie zbudowanej atmosfery i prześmiewczej, przerysowanej, ale nieprzekraczającej granicy niezgrabnej karykatury światka jest oczywiście duet pięknie przypominający o gatunku buddy movie, Leonardo DiCaprio i Brad Pitt. Jednego odbieramy jako szczerego, nieskomplikowanego, ale jednak często błazna, który czuje niedosyt i niespełnienie. Drugi jest świadomym swojego miejsca, stąpającym twardo po ziemi, ekscentrycznym, ale konkretnym człowiekiem. Kaskader zastępuje aktora w pewnych sytuacjach specjalnych, dubluje go. Taki też podział panuje w życiu bohaterów wielokrotnie poza pracą. Aktorzy doskonale się uzupełniają, mają ogromny dystans, który jest fundamentem całego filmu.
Pewnego razu w... Hollywood na pewno zostanie pokochany bezwarunkowo przez miłośników reżysera, bo ten nie zmienia swojego alfabetu i języka wypowiedzi. To przewrotne, sprytne dzieło, jednak naciskające na celebracje istnienia X muzy, nie na trudne, pełne zagadek intelektualnych dzieło. Film nie fałszuje ani razu, bo jest zrobiony od serca. Niestety to kartka z nieprzewidywalnej i energicznej podróży, ale bez unikalnych treści na odwrocie.
Krótka piłka – wymęczył mnie. Pitt jest świetny, kilka ciekawych scen się znajdzie, ale przeplatane jest to niewiele wnoszącą nudą. Filmy QT lubię przede wszystkim za nieporównywalnie wciągające dialogi, i to chyba tego brakowało mi tu najbardziej. W żadnym razie nie czułem niedostatku przesadzonych akcji, w których lubuje się Tarantino, ale właśnie tych dyskusji, które będę miał w pamięci przez długie lata. Fabuła przez większość seansu zdaje się zmierzać donikąd. Ciężko mi w pełni doceniać aktorstwo czy klimat, gdy historia jest tak nieangażująca.