Greta Gerwig nie realizuje “kina kobiecego”. Bardziej tworzy szczere “filmy o kobietach”. 8
Cztery niezwykłe dziewczyny u progu dorosłości. Cztery niezwykłe historie, które wzajemnie się zazębiają i dopełniają. Cztery niezwykłe sposoby na zgłębienie od podstaw uniwersalnej esencji kobiecości. W Małych kobietkach Greta Gerwig udowadnia swój kunszt reżyserki i scenarzystki. Przedstawia temat emancypacji z czułością i szczerością. Do tego mierzy się z (prawdopodobnie osobistym) problemem kreacji twórczej. Wszystko spaja w ramy błyskotliwego i dynamicznego dramatu kostiumowego. Fala nagród oraz nominacji, spływająca na film, mówi sama za siebie.
Treść pierwowzoru Małych kobietek jest bardzo dobrze znana amerykańskiemu społeczeństwu. Powieść należy bowiem do kanonu literatury młodzieżowej. Historia w niej zawarta przedstawia losy Marmee March oraz jej czterech córek. Wszystkie próbują odnaleźć własną ścieżkę w życiu oraz funkcjonować w wyższych sferach społecznych pod koniec XIX wieku, kiedy to Stany Zjednoczone były targane widmem wojny secesyjnej. W tym aspekcie szczególnie ważna jest tymczasowa nieobecność głowy rodziny - ojca. Schyłek wieku wielkiego rozwoju przemysłowego nie rozpieszcza młodych dam. Społeczeństwo oczekuje od nich akceptacji odgórnych norm i schematów oraz podążania konserwatywną ścieżką wyznaczoną przez kilka pokoleń kobiet. Problem polega na tym, że wszystkie córki Marmee mają już własny pomysł na siebie i nie po drodze im podporządkowanie się żelaznym konwenansom.
Na przestrzeni dekad "Małe kobietki" doczekały się licznych ekranizacji. Najczęściej były to adaptacje “za grosze”, z drugorzędną obsadę i marnym scenariuszem. Mówiąc krótko: mowa o produkcjach tworzonych rzemieślniczo na potrzeby zajęć w szkole, ewentualnie – przeznaczonych prosto na małe ekrany. Na szczęście warto było czekać na godną reprezentację kanonicznego dzieła L.M. Alcott. Najnowsza interpretacja "Małych kobietek" ma w sobie więcej werwy i urzekającej czułości niż wszystkie dotychczasowe filmy oraz seriale pod takim samym tytułem razem wzięte.
Greta Gerwig pewnie porusza się w przestrzeni filmów emancypacyjnych. Dowodem tego niech będzie jej poprzednie dzieło - szeroko komentowany Lady Bird. Tym razem jednak twórczyni nie mierzy się z głębią psychologiczną tylko jednej bohaterki. Na twórczy warsztat bierze całą kolekcję postaci damskich i męskich. Umiejętnie spaja je nicią wzajemnych konfliktów, miłostek oraz rodzinnych interakcji. Subtelnie wydobywa ich głębię oraz marzenia. Każdy bohater czy bohaterka różni się od siebie. Żadnemu nie brakuje wewnętrznego piękna oraz wiarygodnego profilu psychologicznego.
Meg (Emma Watson) - najstarsza z rodzeństwa - wydaje się zarazem najbardziej podporządkowana regułom oraz kulturze kobiet schyłku XIX wieku. A przypomnę przecież, że mówimy o czasach, kiedy prawa żeńskiej części społeczeństwa były ograniczone i w znacznej mierze poddane mężczyznom. Amy (Florence Pugh) – trzecia z rodzeństwa – pozostaje w cieniu swojej siostry. Ona również próbuje podążać za konwenansami epoki. Tłumi swój charakter oraz próbuje oszukać emocje. O Beth (Eliza Scanlen) wiemy najmniej – jest najmłodsza, wrażliwa i oddana zarówno bliskim, jak i obcym w potrzebie. Doskonale uzupełnia sylwetki starszych sióstr. Jo (znana z Lady Bird fenomenalna Saoirse Ronan) z kolei rozsadza epokę swoim oryginalnym punktem widzenia świata i łamaniem wszelkich stereotypów. Przypomina żywy obraz rodzących się w tamtych czasach ruchów emancypacyjnych. I chociaż każda siostra jest podporządkowana pewnej działalności artystycznej (aktorstwo, malarstwo, muzyka, literatura) to właśnie jej udaje się osiągnąć najwięcej w swojej dziedzinie. Kluczem do sukcesu okazuje się bowiem całkowita niekonwencjonalność.
Reżyserka widzi wyraźnie swoje odbicie w postaci Jo. Im obu przyszło tworzyć w czasach niesprzyjających artystycznej działalności kobiet. Współcześnie literatura otwiera się na damską działalność, jednakże kino wciąż pozostaje pod stałą kontrolą męskiej części społeczeństwa. Gerwig bada ekonomię kultury z perspektywy “wczoraj i dziś”. Zauważa, że nie tylko kobiety-artystki często pełnią rolę marionetek w rękach producentów albo wydawców. W takim samym potrzasku na przestrzeni wieków tkwią kobiety-bohaterki kanonicznych dzieł oraz utworów. Masowa kultura Zachodu utworzyła pewien model "happy endu". Ten praktykowany jest zwłaszcza wtedy, kiedy rzecz traktuje o kobietach. Niemal każda księżniczka Disneya znalazła swojego księcia z bajki. Niemal każda bohaterka w kinie musi finalnie odnaleźć swoją miłość, by żyć długo i szczęśliwie. Czy jako jednostka jesteśmy skazani na samotność, czy też może samotność jest tylko dobrowolną kwestią wyboru jednostki? Czy bycie singlem / singielką powinno funkcjonować jako stygmatyzacja społeczna? Takie pytania towarzyszą Jo na przestrzeni całego filmu.
Małe kobietki nie stronią również od momentów szczególnej ekspresji emocjonalnej i aktorskiej. Duża w tym zasługa scenariusza, który umiejętnie ucina moralizatorski ton pierwowzoru sprzed ponad 100 lat. Pouczające wartości powieści powracają w postaci ciotki March (Meryl Streep). Grająca ją aktorka odtwarza antypatyczną sylwetkę bliźniaczo podobną do roli w serialu Wielkie kłamstewka. Co ciekawe, na przestrzeni kilku ostatnich lat Streep zrzuciła w filmach i produkcjach TV maskę uroczej staruszki na rzecz bardziej nieprzyjaznych i drażniących ról.
Ciotka March jest zresztą niejedyną postacią w Małych kobietkach, która pozwala odciąć się któremuś aktorowi albo aktorce od dotychczasowego kanonu. Bob Odenkirk - który osobiście kojarzy mi się zawsze z niezapomnianą kreacją Saula z Breaking Bad – gra postać zadziwiająco ciepłą i racjonalną. Zachowawczo wypada natomiast Timothée Chalamet. Poza tym nie uświadczymy tutaj większych potknięć obsadowych. Piszę to z pełnym przekonaniem. Moje słowa dotyczą nawet aktorki najczęściej krytykowanej w polskich i zagranicznych recenzjach Małych kobietek. Bo chociaż początkowa rola Emmy Watson nie odbiega specjalnie od jej poprzednich kreacji, to późniejsze obsadzenie aktorki jako matki i drobnej prowincjuszki, takie oczywiste już wcale nie jest.
Reżyserka umiejętnie prowadzi bohaterów. Świetnie zagrane są sceny intymne, wyciszone, rozegrane w duetach. Jeszcze większe wrażenie budzi kontrolowany chaos, kiedy wszystkie siostry ścierają swoje temperamenty w ramach jednej przestrzeni. Aczkolwiek na tym narracyjnym poziomie Małych kobietek pojawia się pewna skaza. Niezbyt dobrze wypada rozdzielenie prowadzonej fabuły na dwie płaszczyzny czasowe. Żadna z bohaterek nie zmienia się w scenach retrospektywnych oraz teraźniejszości świata przedstawionego. Sprawia to, że oba poziomy czasowe niekiedy zlewają się ze sobą. Ten zabieg formalny znajduje swoje wytłumaczenie pod koniec seansu. Nie zmienia to jednak faktu, że wcześniej kilkukrotnie wprawił mnie w konsternację.
Małe kobietki sięgają po tradycję literacką powieści psychologicznej i umiejętnie transformują ją w formę kina obyczajowego. Najnowszy film Grety Gerwig jest przepiękną historią dorastania oraz uniwersalnym studium emancypacji. Twórczyni nie realizuje “kina kobiecego” - bardziej tworzy “filmy o kobietach”. Takie, które wzruszają, bawią i skłaniają do emocji. W pigułce prezentują ponad wiekową historię kobiet na całym świecie. Do tego pozwalają uwierzyć w każdego bohatera albo bohaterkę na ekranie – może prócz zbyt wyidealizowanej Marmee March (Laura Dern). Jestem pewien, że w trakcie seansu niemal każda dziewczyna u progu dorosłości będzie utożsamiała się z jedną z małych kobietek.
Może i dobrze zrobiony ? Trochę się napracowali ! Ale jakoś mi nie "leży" ;) Nie w moim guście !