Ja mam dynamit wypełniony frustracją. O kryzysie językiem wyjątkowym i niepowtarzalnym w kinie. 9
O ekstremalnej przepaści klas społecznych można tylko ekstremalnym językiem. Tak też robi film Parasite. Jest jak dynamit wypełniony frustracją. Odpalony od samego początku tej kapitalnie napisanej hybrydy gatunkowej dociera do momentu eksplozji. Film będący galopem wielkiej wyobraźni, ale nie zapomina się w tej żonglerce konwencjami i prowadzi zuchwałą, ale dotkliwą refleksję o powstawaniu "podgatunków" wśród gatunku ludzkiego, oddzielnych społeczności wywołanych różnymi sytuacjami ekonomicznymi.
Rodzina pana Ki-taeka nie ma w życiu najłatwiej. Żyją w obskurnej dzielnicy, nawet dosłownie nisko w piramidzie społecznej, bo bliżej ich mieszkaniu do piwnicy, niż nasłonecznionego domu z tarasem. Widzimy od początku ich próby utrzymania się na powierzchni i wywalczenia minimum na przetrwanie, bo te słowo bliżej opisuje ich funkcjonowanie w życiu. Nie ma w tym wielkiego dramatyzmu, a raczej sporo czarnego humoru, który nie dystansuje nas wcale od ich dyskomfortu w życiu. Jest na początku niewinnie, nastrojowo niczym w Złodziejaszkach Koreedy. Zażyłość pomiędzy członkami rodziny, małe przyjemności są spowodowane równie małymi potrzebami, gdyż z takim światem zżyli się nasi bohaterowie. Nie rozklejają się nad swoim losem, nie wykrzykują w niebiosa „Why me?”, a dziarsko próbują sobie radzić bez dłuższej refleksji. W ich walce o życie nie ma na początku wielkiej dramaturgii.
Pewnego dnia jeden z dwójki rodzeństwa, Ki-Woo dostaje niemalże "golden ticket". Złoty bilet wstępu do przestrzeni usytuowanej rodziny. Ma zastąpić w dawaniu korepetycji swojego kolegę. Spryt, przebiegłość oraz naturalny instynkt „kombinowania” wypracowany i wyuczony poprzez nacisk świata, w którym na co dzień funkcjonuje, pozwala mu na angażowanie w świat Pana Parka i jego rodziny kolejny członków swojej. Chamstwo wkracza na salony? Ten frazes zostanie dosyć szybko zredefiniowany.
Joon-ho Bong robi utwór pozornie niezdyscyplinowany i nieokiełznany, a dynamika towarzysząca filmowi od początku, z czasem dociska jeszcze bardziej gazu. Twórca tak portretuje obłęd w jakim znaleźliśmy się współcześnie: Powiedz mi ile masz pieniędzy, a powiem ci kim jesteś… i gdzie twoje miejsce. Reżyser idąc pod rękę z groteską, absurdem i nawet filmem grozy nie gubi się, a nas nie doprowadza do zawrotów głowy. Prowadzi tę karuzelę pewnie i konsekwentnie. W stylu surowości Lanthimosa miesza grozę z ekscentryzmem i umawia go z nadmiarem oraz ekstremum kina Tarantino. Gubiąc tropy, pokazując nam w sposób metaforyczny te tytułowe pasożyty wchodzące do pozornie odrobaczonej powierzchni, prowadzi jednak pod tymi warstwami dezynwoltury narracyjnej poważną rozprawę o tym okrutnym, pełnym dehumanizacji świecie, gdzie powstają ogrodzenia, pełne drutów kolczastych pod wysokim napięciem (z wysokim napięciem opowiadania) pomiędzy ludźmi. Nie brakuje tu również pogardy ze strony majętnych oraz intensywnie pokazanej, irracjonalnej niesprawiedliwości. Zaangażowanie społeczne reżysera wśród tych zabiegów narracyjnych udowadnia, że jeszcze dołączył do duetu wymienionego wcześniej, humanizm Kena Loacha.
Parasite demaskuje również z wielkimi akrobacjami, ale od początku prowadząc nas przez labirynt i podsuwając znaczenia, które potem wybrzmią głośniej i donośniej, ten zmyślony urok burżuazji. Jak naiwnymi, przewidywalnymi ludźmi są często jej reprezentanci. Rozpieszczeni przez dobra materialne czują się nietykalni, a warstwę ochronną zapewniają im kody do mieszkania. Rzeczywistość weryfikuje, że jest zupełnie inaczej. Przy tym reżyser doskonale ilustruje i dodaje, jak często wypadkową jest znalezienie się danych ludzi na takiej, a nie innej pozycji. Wpełza tutaj bardzo nihilistyczny nastrój oraz istnienie jakiegoś fatum, które działa na zasadzie totolotka. O nieprzewidywalności życia z dwóch perspektyw – tych zyskujących i tracących na filozofii, że chaos i determinizm jest głównym narratorem świata, a My nie jesteśmy w stanie do końca wszystkiego wyreżyserować. Zmyślne to w kontekście łączenia, tak brawurowo i symulującego niekontrolowanie Parasite i studium o życiu. Jak mówił Harlen Coben w "Niewinnych", wtórując myśli Goldinga z "Władcy much" - "Świat nie jest ani okrutny, ani radosny. Jest po prostu chaosem pędzących na oślep cząsteczek, mieszaniną reagujących ze sobą substancji chemicznych. Nie ma w nim prawdziwego ładu. Nie ma uświęconego potępienia zła i zwycięstwa słusznej sprawy. Chaos, dziecino. To wszystko chaos."
Parasite to utwór, który się nie zatrzymuje, ale nie leci na oślep, a zwraca uwagę na naszą ślepotę w świecie turbo kapitalizmu, gdzie bogaci są coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. To zabawa z ogromnym i ciężkim, jak kamień przewijający się przez fabułę (symbol niedorzecznej epoki), morałem - z dołu wyszedłeś, na dół powrócisz. O kryzysie językiem wyjątkowym i niepowtarzalnym w kinie.
A ja jestem rozczarowana tym filmem, chyb zbyt wiele po nim oczekiwałam, słyszałam za dużo dobrych opinii. Świetny pomysł, wiele wątków naprawdę super, ale dla mnie to zmarnowany potencjał, oczekiwałam chyba czegoś więcej albo czegoś innego. Ewentualnie, przyznaję, że być może to nie jest mój klimat, albo ja po prostu nie łapię klimatu filmów azjatyckich. Tak czy inaczej dla mnie naciągane 7/10.