Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

RECENZJA: W deszczowy dzień w Nowym Jorku 0

Można powiedzieć, że od pewnego czasu w filmach Woody’ego Allena zmieniają się tylko aktorzy i tytuły. Z pewnością reżyser dawno już nie wziął nas z wielkiego zaskoczenia serwując dzieło kultowe. Jednak brak wagi ciężkiej jego produkcji nie pozbawił jego kina autonomii wyrazu i specyficznej aury ekscentryzmu. Dalej mamy do czynienia z komedią, gdzie największym afrodyzjakiem jest intelekt – spełniona komedia intelektualna. W deszczowy dzień w Nowym Jorku jest sarkastycznie, ironicznie, krytycznie i autokrytycznie, a różnica między gadaniem, a mówieniem się nie zatarła. Kino myślące, pokazujące niekończącą się i nierówną walkę pomiędzy wrażliwcami, a cwaniakami. Czarująco i słodko-gorzko o zwichniętych ambicjach świata i postępującym prostactwie oraz ludzkich instynktach.

Gatsby zakochany od wielu lat w Nowym Jorku, swoim rodzinnym mieście, ma okazje pokazać je swojej uroczej dziewczynie Ashleigh. Znajduje się tam obecnie znany reżyser filmowy, z którym dziewczyna chciałaby jako młoda i aspirująca dziennikarka zrobić wywiad do szkolnej gazetki. Ona to ambitna, niewątpliwie czarująca dziewczyna. On to świadomie wycofany chłopak, który nie potrafi do końca porozumieć ze światem. Jego wiedza i myślenie zdaje się być we współczesnym świecie przeszkodą, niż szansą i ułatwieniem czegokolwiek. Gatsby jest również bardzo wrażliwym chłopakiem, wydającym się być przeniesionym ze starej epoki romantykiem z filmu o miłości. Ich wspólny weekend zacznie bardzo ewoluować, kiedy w dosyć niespodziewanie szybkim tempie Ashleigh od rozmowy z reżyserem, uwikła się w kolejne historie docierając zupełnie przypadkowo na artystyczne salony. Bezkrytycznie zachwycona, nieskażona głębszą myślą i swoim dziennikarstwem, mimo wielkich chęci, celująca bardziej w skandale (albo sama stająca się ich przyczyną), niż w poważne i indywidualne spojrzenie. A takie właśnie posiada jej chłopak. Ona na tym zyskuje błyskawicznie, na swojej elastyczności i niekonsekwencji. On na byciu wiernym i konsekwentnym w swoim myśleniu nie. Wszystkie jego plany pobytu z dziewczyną miały polegać na doświadczaniu sztuki, sentymentalnych podróżach w oparach miłości. Okazuje się, że zamiast uniesień artystycznych z ukochaną, poczuje się jeszcze bardziej odseparowany i niepasujący do żadnej z foremek współczesności.

Woody Allen udowadnia, że wszędzie dobrze, ale w domu mu najlepiej i nie przestaje być wyznawcą myślenia ponad wszystko. Najgłośniej degustuje, ocenia, błyskotliwe szydzi z Ameryki, społeczeństwa oraz środowiska artystycznego. Potrafi naprawdę z lekkością, ale celnością zdemaskować oraz zakpić, pokazać jak przesiąknięte deficytem afirmacji i wielorakim rozumienie moralności jest świat kina i bez wahania uwzględnia też w tym pamflecie siebie. W deszczowy dzień w Nowym Jorku mamy już parafkę reżysera, czyli jego alter ego, które wśród wszystkich swoich nerwic, neuroz studiuje nihilistycznie, co znaczy być KIMŚ we współczesności, kto o tym decyduje, jak bardzo jest to wątły status.

W deszczowy dzień w Nowym Jorku nie jest też może rewolucją pod względem scenariusza (przez samego reżysera, który ma tak charakterystyczny styl i motywy wracające, jak bumerang) ale krzepką, pełno satyry komedią romantyczną. Przekręconą i specjalnie połamaną. Nasz główny bohater wierzy w mit miłości romantycznej, w pokrewne dusze, nie zgadza się na salonowe zachowania i sprzecza z większością – jednak nie ma w nim żadnej butności, maniery, czy poczucia wyższości. Raczej pośród sprzeciwu wobec powtarzalności, pokazania niedyskretnie braku uroku burżuazji i poddawaniu się jest również spór z samym sobą. Po co mu to wszystko. Poniesie piękną, dekadencką porażkę. Świat nie potrzebuje bohaterów tragicznych, wręcz z nich zakpi i odbierze jako niezaradnych nieudaczników. Zwątpienie napędza twórczość reżysera od bardzo dawna, tutaj jest również mocno i dosadnie zaprezentowane.

W deszczowy dzień w Nowym Jorku intelekt twórcy lśni, jak gdyby świeciło słońce. Wycieczki po Europie nie dodają takich rumieńców Allenowi i głębi jego spojrzeniu, jak powrót do „siebie”. To bezpretensjonalna przede wszystkim komedia, ale jak to w przypadku tego nadpobudliwego wykolejeńca bywa wytarzana w szczerej melancholii. Cały czas chodzi o te samo marzenie Allena – by życie kinem się stało… i zamieszkało między nami. Romantyczny, starym, z klasą. Jeżeli to co robi ten artysta to już wtórność, to czemu by mieć pretensje o powtarzalne historie przypominające o komediach myślących dla myślących?

Ocena: 7/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…