Hania, 6-letnia sierota (Ewelina Zawistowska) zostaje przygarnięta przez młode polskie małżeństwo, które mimo ogromnego ryzyka decyduje się dać jej nie tylko schronienie, ale i miłość. Wbrew śmiertelnemu zagrożeniu, Anastazja (Urszula Grabowska) i Jan (Jan Wieczorkowski) poruszają niebo i ziemię, by ocalić nie tylko życie Hani, ale także pomóc jej pozostać dzieckiem. Kluczową rolę odgrywa tu uważany za lokalnego dziwaka Pajtek (Jacek Braciak), stając się dla dziewczynki najbliższym przyjacielem, namiastką starszego brata, który nawet w najtrudniejszych momentach będzie umiał odwrócić jej uwagę od zła tego świata i zarazić swą radością życia.

Opis

Oparta na faktach poruszająca opowieść o polskich rodzinach gotowych zaryzykować wszystkim, by nieść pomoc żydowskiej dziewczynce w czasach, gdy najprostszy odruch serca wymaga największego bohaterstwa.

Scenarzysta obsypanej nagrodami Róży i producent znakomitego Jasminum debiutuje w roli reżysera filmu opartego na motywach jego rodzinnej historii.

Nagroda „Jantar 2015” dla Katarzyny Dąbrowskiej za odkrycie aktorskie na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”.

Hanna przyjeżdża do Polski, by odbyć podróż śladami swej przeszłości. Wyjechała stąd jako dziewczynka ocalona z wojennej zawieruchy, a wraca jako piękna, silna kobieta. Pamięta ludzi, którzy jej pomogli i miejsca, w których przeżyła dramatyczne dzieciństwo. Nie potrafi jednak pogodzić się z przeszłością. Ta podróż będzie dla niej powrotem do najtrudniejszych, ale i najważniejszych dni jej życia. Do prawdy o ludziach, którzy zaryzykowali wszystkim, by pomóc ukryć ją przed złem tego świata. I do Pajtka, miejscowego dziwaka, który stał się jej najbliższym przyjacielem. On potrafił odnaleźć radość w najgorszych chwilach i sprawić, że mała samotna dziewczynka, czuła się bezpieczna i kochana. Spotkanie z nim po latach, może być dla Hanny nowym początkiem.

Niezwykła historia zwykłego bohaterstwa.

Wywiad z Jackiem Braciakiem

Jacek Braciak – Rozmowa z filmowym Pajtkiem:

Michał Szczerbic jest niezwykle doświadczoną osobą w branży, ale w Sprawiedliwym debiutuje jako reżyser. Dało się to odczuć na planie?

– Michał był pod każdym względem przygotowany do tego filmu, a przy tym jeszcze wykazywał się taką wrażliwością debiutanta, mimo wieku w jakim jest. Myślę, że ogromną pomocą była jego wiedza na temat tamtych czasów. To jest też człowiek, który się pasjonuje historią i wszystkim, co jest dookoła. Ja ani przez moment nie miałem wrażenia, że to jest dla niego jakaś terra incognita. Aczkolwiek potrafił powiedzieć: „nie wiem”. To bardzo cenne.

– Ta historia ma dla niego bardzo osobisty wymiar. Czy nie utrudniało to czasami pracy, nie wprowadzało dodatkowych emocji?

– Nie. Michał jest człowiekiem bardzo zrównoważonym, również w pracy, więc był daleki od jakichkolwiek emocji. Tym bardziej, że to wszystko zostało już przyprószone filtrem czasu. Miał do tego spory dystans.

– Na ekranie ekipa aktorska sprawdza się doskonale. Czy na planie też mieliście poczucie, że stanowicie zespół, dobrze wam się razem pracowało?

– Tak. Aczkolwiek nie ukrywam, że są osoby, z którymi się gra świetnie, a są takie, z którymi się gra tylko dobrze. Ja przede wszystkim jestem szczęśliwy, że mogłem się spotkać na planie chociażby na chwilę z panią Mają Komorowską, czy z Olgierdem Łukaszewiczem. Wcześniej nie miałem tego zaszczytu i myślę, że dużo z tego wyniosłem dla siebie. Mogłem obserwować pracę tych ludzi, ich podejście do zawodu. Na przykład pani Komorowska potrafiła w izdebce siedzieć przez 5 godzin. Mimo przerw na herbatę ona tam tkwiła po prostu i czekała na ujęcie, absolutnie skupiona. Takie podejście jest dziś bardzo rzadkie, właściwie go nie ma. Są ujęcia między odebraniem jednego telefonu komórkowego i drugiego. To jest przekleństwo.

– Główną Waszą lokacją zdjęć był Spychów?

– Okolice Spychowa, tak. Michał mieszka w tych rejonach, zna je doskonale, więc było nam znacznie łatwiej. Poza tym też korzystaliśmy z uprzejmości jego przyjaciół i znajomych. To duże ułatwienie. Też z powodów logistycznych, bo jeśli wszystko jest mniej więcej w tym samym rejonie, to nie mamy kłopotów z przerzutem i tak dalej.

– Proszę opowiedzieć mi o Pana bohaterze. Pajtek to wyjątkowo niestandardowa postać...

– Był taki człowiek, taki „dziwoląg”, taki Pajtek. Michał go znał i utrzymywał z nim kontakt jak miał kilka lat. To jest osoba powołana z tej niegdysiejszej rzeczywistości. Natomiast nieuniknione jest, że zawsze taka „rama” się nasyca albo pomysłami reżysera albo pewną, jeśli mogę tak powiedzieć, osobowością aktora. Bo to jednak jestem ja. Więc myślę, że to mój wkład też był istotny. Bo nie chodziło o dokumentalne „odrobienie” tej osoby, czy ona wyglądała tak a nie inaczej, ale o jakiś zespół cech, który był dla nas istotny.

– Jego naiwność i wrażliwość w tamtym świecie sytuuje go blisko roli „wsiowego głupka”. Niektórzy traktują go trochę jak dziecko, ale to jest, zdaje się, kwestia punktu widzenia, który narzuca ich świat?

– Tak jest przez niektórych postrzegany, oczywiście, jako wsiowy głupek. Te wszystkie dowcipy z przyklejaniem kartki na plecy w tartaku, inne żarty. Przez swoją rodzinę jest traktowany jak najbardziej serio. Otóż Pajtek ma taką przypadłość, czy też zaletę, że postrzega świat oczami dziecka. Jest niezwykle wrażliwy, czuły na czyjąś krzywdę. Jest w tym jakaś metafizyka, chociażby związana z tym, że on wie, jak ktoś będzie wyglądał po latach. To są rzeczy niewytłumaczalne. Idąc tropem logiki można powiedzieć: „Ale to jest niemożliwe, to jest bzdura!” Na szczęście są takie tajemnice, których wyjaśniać nie trzeba, narażając się też tym samym na jakiś zarzut bajki, czy wymysłu.

– Podobno rola Pajtka została napisana specjalnie dla Pana?

– Rzeczywiście otrzymałem propozycję nie do odrzucenia, ponieważ Michał Szczerbic zatelefonował mówiąc, że napisał scenariusz z myślą o mnie. Przeczytałem go i uznałem, że temat filmu jest na tyle istotny, że muszę to zrobić, choćby nie wiem co.

– Czy prawdziwy Pajtek rzeczywiście był wegetarianinem?

– Tak, był. To było niezwykłe na owe czasy.

– Czy przygotowywał się Pan jakoś szczególnie do tej roli? Na przykład spotkał z kimś, kto po wojnie odnalazł zaginioną rodzinę?

– Rzeczywiście od kilku miesięcy nie jadłem mięsa, bo uważałem, że tak należy, ale to właściwie była taka jedyna kwestia. Ja nigdy nie staram się wiedzieć, w jakim kontekście występuje moja postać ze scenariusza. Mnie, mówiąc bardzo trywialnie, obowiązują sceny, w których biorę udział, więc ja nie mam takiej nadświadomości na temat filmu i nie chcę jej mieć. Nie przygotowywałem się z tego całego okresu, bo Pajtka to po prostu nie dotyczyło.

– Nie ma dla pana znaczenia czy film, w którym ma Pan grać to będzie dramat, czy komedia?

– A czym się różni komedia od dramatu? Ano niczym, w sensie aktorskim niczym, dlatego, że komedie gra się tak samo prawdziwie, tylko kontekst może być zabawny. Wszelkie takie występy, które komunikują: „Robimy miny, bo gramy w komedii” to jest jakieś nieporozumienie. Komedia wtedy jest zabawna, kiedy przykładamy jakieś zaangażowanie niewspółmierne do okoliczności, ale jeżeli chodzi o granie, to nadal obowiązuje psychologia, prawda i tak dalej.

– Dlaczego uznał Pan temat filmu za tak istotny?

– Niezależnie od efektu, czyli jak film zostanie odebrany, to jest głos w bardzo istotnej sprawie, która ciągle dotyczy nas, Polaków. Mam na myśli temat żydowski. Nie uważam, że to jest temat wyeksploatowany, załatwiony, dopowiedziany. Nie. Jest szereg takich połaci, które są dosyć ciemne – czy też raczej są jak takie białe karty. Z tego powodu uznałem, że to jest istotne. Takich rzeczy robi się niewiele. Poza tym dla mnie, jako aktora, ta rola była swego rodzaju wyzwaniem. Zawsze się cieszę, jeśli mam szansę spróbować czegoś innego niż to, co robiłem wcześniej. A mam wrażenie, że to jest właśnie takie wyzwanie.

– Opinia publiczna chętnie widzi Polaków heroicznych, którzy ratowali Żydów w trakcie wojny. O zdrajcach czy zwykłych tchórzach nie chce słyszeć. W tym filmie, mam wrażenie, pokazane są obie te postawy.

– Tak, oczywiście. To jest opowieść o ludziach, którzy przejawiali różne postawy, którzy się bali i z jakichś powodów czegoś nie robili albo się bali, ale robili, bo tak trzeba. Bo trzeba być przyzwoitym, po prostu. Taka postawa uczciwości jest, myślę, dominująca w tym filmie. Jakkolwiek nie mogę powiedzieć, ale to jest tylko moje zdanie, że są rzeczy, które usprawiedliwiają niegodziwości, czy takie, które te niegodziwości usprawiedliwiały w tamtym czasie. Nie, nie, nie. U nas były rzeczywiście drastyczne kary w stosunku do ludzi, którzy ukrywali Żydów, ale ja się nie zgadzam, że one usprawiedliwiają takie a nie inne postępowanie. Myślę, że grzech zaniechania jest tutaj kluczowy. Jedną z największych ułomności ludzkich jest tchórzostwo.

– Niewiele się da z tym zrobić. Czy patrząc na sporą zawieruchę medialną na przykład po Idzie myśli Pan, że wy się też znajdziecie w oku cyklonu medialnych kontrowersji?

– Myślę, że tak, bo zawsze to jest temat drażliwy. Natomiast jeśli mam być szczery, to 90% tych opinii jest dla mnie nieistotna. Wierzę w ludzi światłych, choć nie wiem czy stanowią oni procent, czy promil. Dla mnie ważne jest, jaki jest mój pogląd i opinia ludzi mi bliskich. Nie zamierzam się podporządkowywać opinii ogólnej. Natomiast ocena wymowy filmu nie należy do mnie. Ale to też nie jest tak, że ja nie mam swojego zdania na ten temat, na temat tych wypadków i tego filmu, który o tym opowiada.

Wywiad z operatorem

Jacek Petrycki – Rozmowa z operatorem:

– Jak dołączył Pan do ekipy Sprawiedliwego?

– Ta współpraca wyniknęła w bardzo naturalny sposób. Z reżyserem znamy się od lat. Wspólnie debiutowaliśmy – w Aktorach prowincjonalnych, razem z Agnieszką Holland. To było zresztą ewenementem: potrójny debiut. On był kierownikiem produkcji tego filmu. Potem zrobiliśmy razem jeszcze parę innych filmów, pracowałem też w jego firmie kręcąc zlecenia dla zagranicznych producentów. Potem Michał przeprowadził się na Mazury, do domu położonego niedaleko mojego domu letniego. Kiedy zaczął pisać ten scenariusz, wpadał do mnie z kolejnymi wersjami i rozmawialiśmy. Te koleżeńskie rozmowy przerodziły się we współpracę zawodową.

Michał Szczerbic ma ogromne doświadczenie w branży na wielu różnych stanowiskach. Jednocześnie Sprawiedliwy to jego debiut reżyserski. Czy ta współpraca wyglądała inaczej niż wcześniejsze?

– Zdecydowanie tak. Michał-reżyser jest inny, niż Michał-producent. Całe życie jako producent starał się zapewnić reżyserom i innym ludziom w ekipie warunki pracy i komfort wyjątkowy jak na Polskę. Jego firma była znana z tego, że podejmowała się zlecenia tylko, kiedy było jasne, że może się to odbyć na bardzo dobrych, „ludzkich”' warunkach. Nie robili nigdy projektów za wszelką cenę. Natomiast tutaj on od razu stanął po tej drugiej stronie: osoby, która wymaga, żeby jego wizja została spełniona w stu procentach.

– Wiedział, czego wymagać.

– Zdecydowanie.

– Jak wyglądała wasza praca nad koncepcją wizualną? Czy miał pan realny wpływ na to, jak ten film wygląda?

– Myślę, że moja praca bardziej zaznaczyła się na planie. Ja mam zawsze taki zwyczaj, że przed realizacją zwracam się do reżysera, żeby powiedział mi, jaka jest jego wizja. Odpowiedź może być ogólna lub konkretna. Michał od razu powiedział, że chce czegoś bardzo prostego, najprostszego z możliwych. Bez żadnych ornamentów, udziwnień... Dodatkowo zaznaczył, że ponieważ oba przedziały czasowe, w jakich dzieje się ten film, są równie odległe od tu i teraz widza, to nie chce, żeby była specjalna różnica stylistyczna między nimi. Postawiliśmy na prostotę i potem już tylko próbowaliśmy to przeprowadzić zgodnie z życzeniem reżysera.

– Kampinos, Spychowo, Radziejowice i kilka innych miejsc. Jak pracowało się Panu w tych lokacjach?

– Mieliśmy 4 dni zdjęciowe w Kampinosie i 2 dni w Warszawie. Reszta była robiona w naszych okolicach na Mazurach. Kiedy tylko zapadła decyzja, że film reżyseruje Michał, on rozpoczął układanie scen wokół swojego Spychowa, częściowo też w stronę mojego Mrągowa. Było rzeczą naturalną, że jeszcze zanim został zaangażowany scenograf, a ta produkcja naprawdę ruszyła, to on już widział to wszystko w konkretnych miejscach. A to jechaliśmy samochodem, a on się zatrzymywał, kiedy indziej przystawał na spacerze z psem, i mówił do siebie: „Aha, tak, aha. To tu mogłoby być to”. A potem mi to pokazywał. Właściwie te lokacje były gotowe już kiedy został ogłoszony pierwszy dzień preprodukcji.

– Na ile Pana doświadczenia dokumentalisty, także kręcącego w strefach wojennych, przełożyły się na pracę nad tym filmem, też opowiadającym o czasie wojny?

– Myślę, że ten związek jest minimalny. Może w jakichś drobnych szczegółach, jak w momencie filmowania grobu masowego, te moje wspomnienia z wojny się w jakiś sposób odezwały... Ale też nie bardzo się przekładały na materię filmu, jak sądzę. Wydaje mi się, że przez te godziny rozmów z Michałem miałem wystarczająco dużą wiedzę poza-scenariuszową na temat rzeczywistości tego filmu. Bardzo często się zdarzało, że [Michał] mówił: „No tak, ale wiesz, bo Józia – która w filmie ma jakieś inne imię – to ona nosiła taką a taką sukienkę i miała taki a taki sposób poruszania się”. Ta rzeczywistość się codziennie rozbudowywała, sięgaliśmy w jego pamięć, często też w jego wizję, którą obudował tę pamięć. Scenariusz powstawał parę lat i pewne uproszczenia, czy pewne rozwinięcia stały się dla niego rzeczywistością, przyjął je za swoje. Także nie było potrzeby, żeby odwoływać się do innych doświadczeń.

– Powiedział pan kiedyś, że nie robi filmów, które nie obchodziłyby pana gdyby pan nie był ich operatorem. Czy to cały czas aktualne? I czy to właśnie taki przypadek – ten film?

– Faktycznie, tak powiedziałem. To prawda, to znaczy prawda w dziewięćdziesięciu procentach – jeżeli w jakiś sposób przez tych parędziesiąt lat od tego odstąpiłem, to wyłącznie w jakichś drobiazgach i tylko z przyczyn technologicznych albo koleżeńskich. Z tego właśnie powodu propozycje współpracy przy Sprawiedliwym przyjąłem entuzjastycznie. Proces pracy nad tym filmem był bardzo ciekawy i pouczający. Potwierdziło mi się, że bardzo należy dbać o pokorę wobec artysty, który ma osobistą wizję dzieła i nie jest może najbardziej doświadczony w nowym zawodzie, ale wie dokładnie, jak ma się ta wizja zmaterializować.

Wywiad z reżyserem

Michał Szczerbic – Rozmowa z reżyserem:

– Jak to się stało, że po latach produkowania i pisania scenariuszy zdecydował się Pan spróbować reżyserii?

– Zaproponował mi to producent, Włodzimierz Niderhaus. Powiedział, że skoro już napisałem parę scenariuszy i na tej podstawie powstawały filmy, to żebym spróbował. „To jest twój temat, twój film, po prostu to zrób”, powiedział mi. Poprosiłem o chwilę do namysłu i zdecydowałem się, że spróbuję. To była decyzja, dyktowana nie tylko sercem, ale też rozumem. Nie żałuję tej decyzji. To było zupełnie niepowtarzalne przeżycie, dopełniło to moją wiedzę na temat kinematografii, uzupełniło ponad 40-letnie doświadczenie. Reżyseria to bardzo ciężka praca, pełna wątpliwości. Ale ja, w związku z tym, że mam już trochę lat, mogę na szczęście ustabilizować swoje emocje i podchodzić do pracy spokojnie, nieco filozoficznie. Czy będę dalej szedł tą ścieżką? Jeszcze nie wiem.

– Jakie są korzenie historii, którą opowiada Pan w Sprawiedliwym. Jest ona w dużym stopniu osadzona w Pana własnych wspomnieniach, przeżyciach.

– To jest historia rodzinna, choć nie do końca moja. Osoby, które pojawiają się w filmie znałem osobiście. Rodzina Pajtka była bardzo zaprzyjaźniona z naszą. Filmowa Zosia, na ekranie przedstawiona jako siostra Pajtka, dziecko podrzucone, była właściwie taką moją drugą matką, aż do swojej śmierci. Sam Pajtek był człowiekiem wyjątkowym, który wywarł na mnie ogromny wpływ. Milczący, wycofany, zamknięty w sobie, kochający przyrodę i wprowadzający mnie w jej świat. Dzięki niemu ją doceniłem. Pamiętam, że chodziliśmy we dwóch na długie spacery. Milczeliśmy podczas nich. Po latach zrozumiałem, że w tym była wielka treść i wielka wartość. Ta historia wydała mi się interesująca ze względu na wydarzenia w niej zawarte, ale też przez wzgląd na taką czystą, szlachetną prostotę, która w tym wszystkim jest. Chciałem ją przedstawić w sugestywny sposób. Czy to się udało? To już kwestia oceny widza.

– Musiał Pan znaleźć nowe twarze, które zasiedlą prawdziwe kontury postaci ze wspomnień. Jak komponował Pan obsadę?

– Zaprocentowało moje doświadczenie ogólnofilmowe. Pisałem scenariusze [m.in. do Róży], przepracowałem też całe lata w organizacyjnej części branży filmowej [produkował m.in. filmy Kolskiego i Wajdy, a także zagraniczne – np. Costy-Gavrasa]. W związku z tym mam jakieś obycie, pewną spostrzegawczość, wrażliwość na grę aktorską, na sprawy artystyczne. W ogóle nie robiłem zdjęć próbnych do tego filmu… Przeanalizowałem materiał utkany ze swoich wrażeń i uznałem, że to jest wystarczające. Poprosiłem o rozmowę z konkretnymi aktorami i praktycznie wszystkie osoby, które do tej rozmowy przystąpiły, zdały „egzamin” i zostały obsadzone. Wiedziałem, gdzie muszę się przyłożyć bardziej, na co zwracać uwagę, ale miałem też przekonanie, że to jest do opanowania. I tak rzeczywiście się stało. Moją naczelną zasadą było, żeby role obsadzać według pewnego klucza: czy dana osoba zmieści się w takim „typie” z tamtego czasu, okresu lat czterdziestych na polskiej prowincji. Bo w tak zwanej „Polsce B” był wtedy pewnego rodzaju typ – zarówno w sensie fizjologicznym jak i w sensie obyczajowym, taki wyraźny zespół cech osobowych. Obyczajowość poniekąd zastygła w czasie, od końca XIX wieku do połowy wieku XX prawie się nie zmieniała. To było bardzo silnie zakorzenione i wybrani przeze mnie aktorzy do tego pasowali. Aktorzy nagrodzili mnie jako reżysera: mieli szereg pomysłów, propozycji, które szły zgodnie z nurtem scenariuszowym i z moim nurtem myślowym. Przekraczali moje oczekiwania i to było fantastyczne doznanie. Jak na plan wchodzi grupa pięciu czy siedmiu osób, to on zaczyna żyć własnym życiem. A dobry aktor zaczyna żyć tą swoją rolą. Nie odgrywa jej, tylko po prostu wchodzi w nią. I wtedy ja podążam trochę za tym, co oni proponują i przeważnie to jest dobrane znakomicie. Aktorzy niezwykle pomogli, bez dwóch zdań. Jak choćby Kasia Dąbrowska, która zaskoczyła mnie siłą, ekspresją i głębią przeżycia, że mogę powiedzieć jedynie… chapeau bas.

– Kiedy przekłada się na język opowieści filmowej tak osobistą historię, jest to trudniejsze niż w przypadku filmu o czymś zewnętrznym?

– Kiedy piszę, muszę głęboko wejść w temat. Nic nie napiszę, jeżeli w to nie wniknę. W każdą postać, w każdą osobowość. Ten tekst pisało mi się łatwiej, dlatego, że znałem historię, którą opisywałem.

– Łatwo było zachować obiektywne spojrzenie na tak bliski Panu temat?

– Na szczęście mam świadomość pułapek, jakie czyhają na scenarzystę. I wiem, że nie mogę ustawać w takim samokrytycznym podejściu do swojej działalności. Umiem to robić i mam ten „dar”, rzekłbym, że bardzo rzadko mi się coś podoba. Niekiedy mnie coś poniesie, nagle przejdę niemalże iluminację, polecę do przodu i to się sprawdzi. Choć zdarza się, że następnego dnia, jak patrzę na to, co napisałem, mówię: „Chryste Panie, kto to napisał?” Takie porywy tak zwanego talentu mogą mieć najprzeróżniejszy skutek. Jest to dość ciekawe, ale też śmieszne.

– Pokazuje Pan w Sprawiedliwym dwie postawy, jakie zajmowali podczas wojny wobec Żydów Polacy.

– Nawet trzy, można powiedzieć. Jest postawa Pajtka, a właściwie brak jakiejkolwiek postawy. On jest takim bożym człowiekiem i nie rozumie tego ideologicznego szaleństwa wokół. Dla niego to były sztuczne, kompletnie idiotyczne podziały. Tak do nich podchodził prawdziwy Pajtek i tak podchodzi Pajtek w filmie. Drugą postawę reprezentują Jan i Anastazja, którzy są ludźmi inteligentnymi, wiedzą co to jest humanistyczne wychowanie i wykształcenie, humanitarne odnoszenie się do świata. Dlatego w momencie próby następuje u nich poważne zawahanie, moment zastanowienia – wiedzą, że żyją w świecie, gdzie są określone, poważne uwarunkowania na tak i na nie, i muszą je uwzględnić. Ten film podejmuje sprawę tych dwóch postaw, jednej trochę nieświadomej, ale jakże szlachetnej, a drugiej świadomej, ale obarczonej jakby lękiem, szeregiem zastrzeżeń. I jest jeszcze ta trzecia osoba, przeor, który ten dylemat roztrząsa i mówi: „Tak, ale coś trzeba zawsze zrobić, cokolwiek. Nie musisz być bohaterem, ale możesz zrobić cokolwiek, co będzie świadczyło o twoim współczuciu”. I że to jest ważne, bo Bóg dał nam sumienie. On idzie za Świętym Augustynem, który głosił, że człowiek musi dźwigać krzyż, a naszym krzyżem w czasie okupacji był uświadomiony części społeczeństwa Holokaust.

– Z bardzo uniwersalnego tematu stworzył Pan osobistą historię.

– Z problematyki polsko-żydowskiej została wypreparowana sprawa dwojga ludzi, małej dziewczynki żydowskiej i prostego, młodego człowieka obarczonego, jakby się dzisiaj mądrze powiedziało, łagodną formą zespołu Aspergera. Bo alienacja, wycofanie się, brak kontaktu ze światem, właściwie strach przed ludźmi – to wszystko Pajtek po trochu miał. Ten film nie uogólnia, nie rysuje szerokiego portretu – to trzeba byłoby dłużej roztrząsać, a nie było na to czasu, ani miejsca. W związku z tym to jest pewien skrót, konieczne uproszczenie.

– W Polsce chętnie szuka się kontrowersji wokół dowolnego filmu, który w jakikolwiek inny niż stricte apologetyczny sposób dotyka tematów okołożydowskich. Jak Pan myśli, dlaczego?

– Sprawa żydowska to jest jakby nasz krzyż, nie przepracowaliśmy tego. To szerszy temat, szczególnie po 1942 roku. Jest doskonała książka Barbary Engelking, która o tych sprawach mówi [chodzi o „Jest taki piękny, słoneczny dzień”]. Część Żydów, którzy zostali na ziemiach polskich po wojnie, z naszych rąk spotykały okropne rzeczy. Nie ma co tego ukrywać, to jest prawda. Tylko, że ten temat nie został nigdy przedstawiony wprost. Były historie, jak w Idzie – że po latach gdzieś się coś okazuje, czy w Pokłosiu – o wciąż trwającej nietolerancji i antysemityzmie. Te historie są jednak naokoło. Prawda jest taka, że kilkanaście tysięcy Polaków, tak jak moja matka, dostało medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Ale jednocześnie publikacje Żydowskiego Instytutu Historycznego mówią o tym, że w czasie wojny zginęło ponad 2 miliony obywateli polskich żydowskiego pochodzenia. Te rachuby są oczywiście bardzo nieprecyzyjne, nie ma dokumentacji na ten temat, tylko opisy, opowieści, trochę spraw sądowych. Zrobiliśmy jeszcze rzecz okropną w 1968 roku. To była forma bezkrwawego pogromu, dokonanego naszymi własnymi rękami, tutaj w Polsce. Oczywiście możemy zwalać na komunistów i tak dalej… Myśmy zgrzeszyli w czasie okupacji straszną obojętnością, a teraz grzeszymy obojętnością żeśmy byli obojętni. Nie chcemy tego przyjąć, wypieramy to.

– Wracając w filmie do tych tematów mówi Pan tej obojętności: „nie”.

– Reakcje po Pokłosiu, Idzie upewniają mnie w tym, że trzeba w ramach edukacji naszego społeczeństwa bombardować je sprawami, które są po prostu wypierane, a sprawa żydowska do takich należy. Wydaje mi się, że ta dyskusja jest wciąż potrzebna i ma sens, skoro padają pytania, sugestie – jak choćby w czasie projektowania tego filmu, do cholery ciężkiej! – „Po co ciągle ten temat żydowski?” A póki są pytania to znaczy, że jest pełne uzasadnienie, żeby ten temat poruszać. Nie wiem czego się mamy tak bardzo wstydzić, bać. Prawda, jak to się mówi, wszystko uleczy.

Zrealizowano przy pomocy finansowej PISF

Sprawiedliwy to filmowa opowieść oparta na wspomnieniach i przeżyciach Michała Szczerbica. Doświadczony producent (Jasminum, Summer love), kierownik produkcji (Pianista, Pornografia, Pan Tadeusz, Lista Schindlera) i scenarzysta (Róża, Wiedźmin) najpierw stworzył scenariusz. Następnie, zachęcony przez producenta Włodzimierza Niderhausa, postanowił zająć się także reżyserią.

Twórca osadza akcję w rodzinnych okolicach południowej Kielecczyzny i wraca do czasów wojennej zawieruchy. W niezwykle osobisty, ale także bezpośredni sposób opowiada o losach niezwykłej przyjaźni pewnej małej, żydowskiej dziewczynki i wioskowego outsidera i dziwaka. To niemal historia rodzinna – Szczerbic tworząc swoich bohaterów wzorował się na prawdziwych postaciach, ludziach, których pamięta, czy to z opowieści, czy z własnych wspomnień. Przy okazji snucia pozornie prywatnej, lokalnej opowieści Szczerbicowi udaje się nadać opowieści wymiar uniwersalny, naświetlić rozmaite postawy Polaków wobec Żydów. Czyni to w sposób uczciwy i przenikliwy, a spectrum kreślonego przezeń obyczajowo-ideologicznego pejzażu znacznie wykracza poza utarte ścieżki interesującego się podobnymi zagadnieniami kina polskiego.

Za zdjęcia odpowiadał jeden z najbardziej wszechstronnych i doświadczonych polskich operatorów, Jacek Petrycki. Z reżyserem Michałem Szczerbicem znają się od blisko 40stu lat – wspólnie z Agnieszką Holland debiutowali przy jej Aktorach prowincjonalnych. Od tamtej pory Jacek Petrycki nakręcił ponad sto pięćdziesiąt filmów fabularnych i dokumentalnych, zdobywając prestiżowe nominacje i nagrody w Polsce i za granicą. Odpowiadał za zdjęcia między innymi w filmach Amator, Gorączka, Europa, Europa, Boisko bezdomnych czy Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł.

Włodzimierz Niderhaus, producent filmu Sprawiedliwy, to jedna z najbardziej znaczących postaci polskiej branży filmowej, a także wieloletni dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie i były sekretarz rady Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, od roku 2014 członek rady. Członek Polskiej Akademii Filmowej i Europejskiej Akademii Filmowej. W trakcie swojej kariery zdobywał nagrody i wyróżnienia, nie tylko stricte filmowe. W 2009 otrzymał Złoty Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis, a w 2011 został przez prezydenta Bronisława Komorowskiego odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski w uznaniu za „wybitne zasługi dla kultury narodowej, za osiągnięcia w działalności na rzecz kinematografii polskiej”. W 2015 roku otrzymał Nagrodę Specjalną „Jantar” za „25 lat współpracy producenckiej z festiwalem „Młodzi i Film” w wolnej Polsce" na 34. Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” oraz Nagrodę miasta stołecznego Warszawy. Produkował i koprodukował najważniejsze polskie filmy ostatnich lat (m.in. Poniedziałek, Pornografia, Vinci, Komornik, Galerianki, Rewers, Różyczka, Róża, Dziewczyna z szafy). To Włodzimierz Niderhaus namówił Michała Szczerbica, aby ten spróbował swoich sił jako reżyser.

Więcej informacji

Proszę czekać…