Nie jest kolejnym arcydziełem, ale to wciąż solidne kino rozrywkowe, które na tle zalewu sequeli, prequeli i rebootów prezentuje się jak świeże powietrze na stacji kosmicznej bez działających filtrów. 7
Po fenomenalnym Parasite trudno było oczekiwać, że Bong Joon-ho ponownie dostarczy dzieło, które przewróci świat kina do góry nogami. Co prawda jego Mickey 17 nie jest kolejnym arcydziełem, to wciąż solidne kino rozrywkowe, które na tle zalewu sequeli, prequeli i rebootów prezentuje się jak świeże powietrze na stacji kosmicznej bez działających filtrów.

Oparty na powieści Edwarda Ashtona film zabiera nas w satyryczną podróż, która eksploruje tematy kolonializmu, konsumpcjonizmu i jak to u Bonga, idiotyzmu ludzi u władzy. I trzeba przyznać, że momentami robi to wprost łopatologicznie, ale co z tego, skoro to działa? To trochę jak oglądanie człowieka, który krzyczy "Kapitalizm to zło!" przez megafon, stojąc na jachcie pełnym szampana. Może nie jest to subtelne, ale trudno oderwać wzrok.
Akcja filmu rozgrywa się w odległej przyszłości, kiedy ludzkość nie ma już dokąd uciekać, a kolonizacja nowych światów staje się codziennością. Wtedy pojawia się on - Mickey Barnes. Człowiek, którego życie nie ma większego znaczenia, bo kiedy ginie, od razu powstaje jego nowa wersja, gotowa do kontynuowania misji. Tak wygląda rzeczywistość tzw. "wymienialnych", czyli klonowanych pracowników, stworzonych do najbardziej niebezpiecznych zadań. Mickey (Robert Pattinson) wykonuje swoją robotę bez zadawania pytań, do momentu, gdy pewna regeneracja nie idzie zgodnie z planem. Kiedy dwie wersje tej samej osoby zaczynają walczyć o swoją egzystencję, wchodzi w grę coś więcej niż tylko przetrwanie - to walka o to, co czyni człowieka naprawdę unikalnym. W świecie, gdzie wszystko można odtworzyć, czy oryginał nadal ma znaczenie?

Robert Pattinson ponownie udowadnia, że jego kariera po Zmierzchu to jedna wielka niespodzianka. Jego Mickey jest głupkowaty, zagubiony i zaskakująco uroczy, a właściwie jest ich dwóch, bo film wchodzi na pole groteski, bawiąc się ideą klonowania. Mark Ruffalo, wcielający się w postać, którą z powodzeniem można nazwać karykaturą rządzących polityków, szarżuje tak mocno, że chwilami trudno zdecydować, czy to jeszcze aktorstwo, czy już stand-up. Nie do końca mi się to podobała, ponieważ uważam, że w tym wypadku Ruffalo przedobrzył.
Narracyjnie Mickey 17 to miszmasz. Bong wrzuca do jednego kotła elementy Snowpiercera, Okji i Parasite, całość doprawia absurdalnym humorem i serwuje w formie, która momentami sprawia wrażenie posklejanej taśmą klejącą. Ale, co zaskakujące, ta konstrukcja się nie rozpada, nawet jeśli momentami balansuje na krawędzi kompletnego chaosu.

Czy film ma problemy? Oczywiście. Tonalnie bywa niejednolity, niektóre sceny są bardziej skeczem niż częścią fabuły, a metafory bywają tak nachalne, że człowiek czuje się jak student pierwszego roku filmoznawstwa, któremu wykładowca tłumaczy różnicę między kinem rozrywkowym a "kinem z przesłaniem". Ale hej, sami mi powiedzcie, kiedy ostatnio dostaliśmy oryginalne, inteligentne sci-fi, które nie było kolejną franczyzową papką?
Podsumowując: jeśli oczekujesz filozoficznego traktatu o ludzkiej tożsamości, to prawdopodobnie wyjdziesz rozczarowany. Ale jeśli podejdziesz do Mickey 17 jak do czarnej satyrycznej komedii , która nie traktuje siebie zbyt poważnie, to będziesz się świetnie bawić. To rozrywka z pazurem, która udowadnia, że nawet w świecie pełnym klonów wciąż można stworzyć coś, co ma swój własny, unikalny charakter.
Niesamowite jak film o takim budżecie i z takim potencjałem potrafi wynudzić! Absolutnie nie kupił mnie niczym i czekałem końca seansu, który z niewiadomych przyczyn wydłużał się w nieskończoność. Idealny przykład, że znane nazwiska to nie wszystko, a inteligencję widza powinno traktować się bardziej poważnie. 5/10 (co i tak jest przegięciem).