Niestety przez nagromadzenie pomysłow, nie wszystko się klei. To trochę jakby ktoś wrzucił do jednego gara bluesa, horror, dramat historyczny i IMAX-a, a potem zapomniał dodać przypraw. 6
Są filmy o wampirach. Są musicale. Są historie o południowych Stanach Zjednoczonych. No i gdzieś tam po środku jest też film Grzesznicy, który niestety próbuje być wszystkim naraz, co niestety prowadzi do tego, że gdzieś się w tym wszystkim zaczyna się gubić. Zanim jednak zacznę kręcić nosem na elementy, które nie do końca przypadły mi do gustu, to musz przyznać jedno: reżyser tego filmu, czyli Ryan Coogler miał pomysł i jaja, żeby go zrealizować.

Na początek można zadać bardzo złożone pytanie do potencjalnego widza zainteresowanego seansem filmu Ryana Cooglera. Czy widziałeś/aś kiedyś wampira z południa Stanów Zjednoczonych, który nie dosyć, że walczy z rasizmem, to jeszcze gra bluesa? I cała ta historia zostaje opowiedziana w rytm gospelowego musicalu, który zostaje okraszony IMAX-owym rozmachem? Nie? W takim razie witaj w świecie Grzeszników, filmu, który łączy w sobie wiele gatunków filmowych. I dodaje do tego sporo krwi i dziwnych metafor.
Grzesznicy to opowieść o braciach bliźniakach, którzy nie mają zbyt dobrej renomy z powodu tragicznych wydarzeń, do których doszło przed laty. Mimo wszystko Elias i Elijah wracają z Chicago w rodzinne strony z pomysłem na nowy biznes. Bohaterowie chcą otworzyć lokal dla czarnoskórej społeczności, gdzie będzie można potupać nogą do dobrej muzyki i napić się jakościowego trunku. Wraz z ich przybyciem na horyzoncie pojawia się pradawne zło, które będzie chciało zebrać krwawe żniwo.

Michael B. Jordan gra w filmie duet wspomnianych braci - weteranów wojennych, chcących stworzyć bezpieczną przystań dla społeczności. I choć Jordan stara się nadać każdemu z braci osobną osobowość, to ostatecznie ciężko zapamiętać, który jest który. I to jest spory problem tego filmu, gdzie tak naprawdę aktor nie potrafi stworzyć dwóch odrębnych charakterów przez co z początku reżyser załatwia owy problem... kaszkietami o dwóch kolorach. No, ale Jordanowi trzeba oddać jednak to, że nawet jeśli brak mu aktorskiego kunsztu, to charyzmy ma sporo i kamera go po prostu kocha. Zdecydowanie lepiej pod względem czysto aktorskim wypada drugi plan, gdzie pojawią się takie tuzy, jak Jack O'Connell czy Delroy Lindo.
Tak, jak wspomniałem Grzesznicy to projekt wielu gatunków. Jednym z nich jest krwawy pastisz kina wampirycznego, które zostaja połączone w finałowych sekwencjach z kinem akcji rodem z jakiegoś Blade'a czy Kingsmana. Same wampiry są nieźle pokazane, chociaż ich przemiany zachodzą wtedy, kiedy wygodnie jest reżyserowi, co może co niektórych denerwować i prowokować do zadania pytań. Dodatkowo zamiast straszyć gadają. I gadają. I jeszcze trochę gadają. A jak już przestaną gadać, to zaczynają śpiewać. Tak, ten film ma również elementy musicalu! No i chyba te sekwencje są moimi ulubionymi, bo muzyka w tym filmie naprawdę potrafi zachwycić.

Kiedy Grzesznicy przestają być horrorem, a zaczynają być opowieścią o muzyce, to robi się naprawdę dobrze. Debiutujący na ekranie Miles Caton siada z gitarą i śpiewa tak, że ciarki chodzą po plecach, człowiek zapomina o słabych jump scare'ach i absurdalnych regułach świata przedstawionego. Caton jest sercem tego filmu i jego największym zaskoczeniem.
Ryan Coogler chce opowiedzieć tym filmem o muzyce jako dziedzictwie przodków, o czarnoskórej tożsamości, o segregacji, o męskiej dumie w czasach kryzysu, o komercjalizacji kultury. No i jeszcze te nieszczęsne wampiry. Niestety przez nagromadzenie pomysłow, nie wszystko się klei. To trochę jakby ktoś wrzucił do jednego gara bluesa, horror, dramat historyczny i IMAX-a, a potem zapomniał dodać przypraw. Niby mięsko jest, a czegoś tu brakuje.
Grzesznicy mają także nierówne tempo. Raz dostajemy powolne, klimatyczne kino, gdzie Coogler rozwija nam historię, aby nagle, ni stąd, ni zowąd wyskoczyć z wampirem na jakimś pustkowiu. Ryan Coogler próbuje czegoś nowego i za to należy mu się szacunek. Grzesznicy to film, który zbyt mocno wierzy, że może być wszystkim. Artystycznym manifestem, musicalem, horrorem, dramatem historycznym i blockbusterem jednocześnie. Gdyby wybrał jedną ścieżkę i nią poszedł, moglibyśmy mieć arcydzieło. A tak mamy film, który raz zachwyca, a raz usypia, a raz sprawia, że człowiek łapie się za głowe bo nie wie co ogląda.
Mimo wszystko warto obejrzeć najnowszą propozycję reżysera Czarnej Pantery. Choćby dla muzyki, atmosfery, kilku naprawdę pięknych scen oraz debiutującego na dużym ekranie Milesa Catona - kiedy gość po raz pierwszy zaczyna śpiewać, to ma się wrażenie, że obcuje się z talentem pierwszej wody. Plus warto wspierać i chodzić na oryginale produkcje, które mają naprawdę ciężko w czasach sequelozy i streamingu.
Film z rodzaju "wszystko tu zagrało".