Polski Dziki Zachód 7
W polskiej kinematografii są takie gatunki filmowe, które nie mają dużej tradycji, chociażby ze względu na swą specyfikę. Do nich należy między innymi western. Kino opowiadające o Dzikim Zachodzie jest domeną amerykańską, choć nie można zapominać o włoskim wkładzie w jego rozwój. Polscy twórcy kilkakrotnie skusili się na zrealizowanie filmu w tej konwencji. Wśród tych naprawdę nielicznych wyjątków są Wilcze echa Aleksandra Ścibor-Rylskiego.
Akcja filmu rozgrywa się tuż po II wojnie światowej na polskim "dzikim zachodzie", a raczej wschodzie, czyli w Bieszczadach. W jednej z wiosek wegetują smutni mieszkańcy. Do tego miasteczka przybywa niczym jeździec znikąd chorąży Słotwina (charyzmatyczny Bruno O'Ya). Weteran walk z bieszczadzkimi bandami, były żołnierz WOP-u (zwolniony za niezdyscyplinowanie) szybko orientuje się, że w osadzie nie dzieje się dobrze. Okazuje się, że jego dawny przyjaciel Władeczek nie jest już komendantem posterunku MO, a jego miejsce zajął niejaki Moroń. Milicjanci wraz ze swym szefem są tak naprawdę zakamuflowaną bandą, która po wymordowaniu niemal wszystkich ludzi Władeczka, skupia się na poszukiwaniach skarbu Tryzuba.
Wilcze echa to niemal typowy western. Niemal, bo miejsce i czas akcji to Polska i końcówka lat czterdziestych XX wieku, a nie Stany Zjednoczone i końcówka XIX wieku, a poza tym nie ma tu z przyczyn oczywistych Indian i kowboi. Reszta to czysta przygoda. W obrazie Ścibora-Rylskiego są brawurowe pościgi konne, bójki, strzelaniny. Jest również wątek miłosny. Scenografia przypomina tą z amerykańskich produkcji. Drewniane domy, pustkowia, piach i rzeka. Wszystko to sprawia, że czujemy się jakbyśmy oglądali najprawdziwszy western.
Całkiem przyzwoite aktorstwo plus dobrze dobrana obsada sprawiają, że film ogląda się z przyjemnością. Według mnie jeden z najprzystojniejszych aktorów ówczesnej wschodniej części Europy – Bruno O'Ya czaruje widza swym urokiem i mocnymi pięściami niczym Gregory Peck czy James Stewart. Świetnie zbudowany Marek Perepeczko w roli Aldka Piwko, dobrze wcielił się w postać młodego, zagubionego człowieka, który mimo uczestnictwa w bandzie nie jest człowiekiem złym, tylko nie mając alternatywy wybrał taką drogę. W westernie nie może zabraknąć czarnego charakteru. W tej roli Mieczysław Stoor oraz pięknej kobiety – Irena Karel.
Warto wspomnieć o zdjęciach Stanisława Lotha, który poprzez szerokie plany sprawił, że Bieszczady wyglądają niczym prerie oraz muzyce Wojciecha Kilara z niezapomnianym motywem przewodnim, który wpada w ucho i jeszcze długo po obejrzeniu filmu nuci się go.
Film nie jest dziełem ambitny. Ot, historia, w której dominuje przygoda, przyroda i pojedynki. Jest też samotny bohater, który odjeżdża w kierunku zachodzącego słońca, szczęście zostawiając innym. Wilcze echa mimo upływu lat wciąż ogląda się z przyjemnością, a dla filmomanów stanowi ciekawy materiał do poznania polskiej kinematografii i nie tylko.
Polski western – ogląda się świetnie – Mimo, że film nie jest zrobiony z wielkim rozmachem ogląda się go bardzo przyjemnie. Bieszczady świetnie sprawdzają się w roli polskiego "dzikiego zachodu" i do tego plejada polskich aktorów i jeden z najprzystojniejszych aktorów "ściany wschodniej" – Bruno O’Ya.
Konwencja westernu bardzo sprawnie przeniesiona w polskie realia.
Polecam