Od tego filmu należy trzymać się z daleka. 4
Na film poszłam zupełnie przez przypadek, prawdopodobnie gdyby nie był w programie Nocnego Maratonu, nie straciłabym ani grosza na bilet. Nie spodziewałam się po nim ani dobrego scenariusza, ani aktorstwa na przyzwoitym poziomie, ani scen tańca godnych uwagi. Właściwie, z góry założyłam, że "pierwszy polski film taneczny" będzie jednym wielkim zerem. I za bardzo się nie pomyliłam.
Zaczynając od fabuły - absolutnie bezsensowna, pełna błędów i niedociągnięć. Hania (Iza Miko) poznaje Wojtka (Mateusz Damięcki) - przy pierwszym spotkaniu traktuje go z góry i arogancko, ale i tak wszyscy wiemy jak to się skończy. Jeszcze tego samego dnia do kraju przyjeżdża Jan Kettler, człowiek, który "na zawsze odmienił taniec". No i wtedy nasza młodziutka dziennikarka, panna Hania, dowiaduje się, że z panem Janem ma całkiem dużo wspólnego. A żeby dołożyć wątek taneczny - Kettler organizuje przesłuchania dla młodych tancerzy, spośród których wybierze dwójkę najlepszych, a oni zatańczą na European Dance Show.
Czy nie macie wrażenia, że gdy cała sala kinowa pęka ze śmiechu na scenach, które powinny wyciskać łzy, to z filmem jest coś wyraźnie nie w porządku? Bo właśnie tak było w przypadku "Kochaj i Tańcz". A przy scenie z mimem na peronie... Krótko mówiąc, moja przyjaciółka popłakała się, tylko że ze śmiechu. Niezbyt ciekawe jest kilkuminutowe ujęcie dłoni Izy Miko i Damięckiego - "rozwlekacz" pozbawionym sensu, a nawet smaku. Jak to powiedział ktoś w rzędzie za mną: "No weź już ją za rękę, pacanie, bo nie wytrzymam." Nie potrafiłabym tego ująć lepiej. Podobnie było w przypadku przemiany Hani - w jednej sekundzie nie umiała tańczyć, w następnej wirowała na parkiecie, jakby nic innego nie robiła przez całe życie. Wszystko zrobione na chybcika, nieprzemyślane i bez sensu. Jednego nie można filmowi odmówić - zdarzały się zabawne sceny. Czasami było ich nawet za dużo, jakby reżyser i scenarzysta nie mogli się zdecydować - widz ma się śmiać, czy może czekać w napięciu na to, co będzie dalej? No i, kolejne zastrzeżenie - humor był wręcz identyczny jak we wszystkich TVN-owskich produkcjach. Równie dobrze można by włączyć Magdę M., Tylko mnie kochaj czy też inną produkcję wyżej wspomnianej stacji.
Aktorstwa nie da się określić innym słowem niż "kiepskie" i jego synonimami. Izabella Miko (Hania) swoją płytką grą i minkami po prostu denerwuje. Mateusz Damięcki (Wojtek) pojawia się na ekranie i tylko dobrze wygląda. Jacek Koman (Jan Kettler) może odrobinę uwodzi swoim chropowatym głosem, ale na głosie, jego zalety się kończą. Uważam, że rolę dostał płytką, niefajną i niewdzięczną do zagrania - dziwnie moralizatorską, pełną wewnętrznych sprzeczności, jednak nie takich, jakie ma w sobie człowiek, a jakimi charakteryzuje się kiepsko nakreślona postać. Anna Bosak (Sylwia) gra wprawdzie lepiej od Miko, ale też zaledwie przyzwoicie. Natomiast postacią, która jest bardzo charakterystyczna, tak zagrana, że aż przyjemnie się patrzy i wyczekuje kolejnej sceny z jej udziałem, jest Monika - w tej roli Katarzyna Herman.
Co do tańca - jest naprawdę na dobrym poziomie, jednak jestem zdania, że najlepsze układy poszły na początku, a odpadki, z którymi nie było co robić - na sam koniec. Absolutnie niesamowita jest pierwsza scena, na rusztowaniu. Później jeszcze dwie robią wrażenie - taniec Wojtka na przesłuchaniu oraz tango. Najbardziej porywa właśnie Damięcki, który, notabene, tancerzem zawodowym nie jest. I to właściwie koniec.
Jeśli chodzi o pozostałą część, byłam nią właściwie tylko zniesmaczona. Wprawdzie oprawa graficzna jest niesamowita i naprawdę robi wrażenie, ale reszta leży. Aby uzyskać trochę ekspresję tańca, większość ze scen została pocięta na kawałki, co sprawia, że widz dostaje oczopląsu. Nie wspominając o paru wolnych, tańczonych do szybkiej muzyki (co jeszcze dało się przełknąć) i "wielkim finale" European Dance Show, gdzie kilkanaście układów zostało zatańczonych do tego samego utworu. To żenada, gdy w filmie o tańcu, sceny są niedopasowane do rytmu. A tak właśnie było.
Muzyka - po prostu w porządku. W większości wyświechtane utwory, które królowały kilka lat temu, jak np. "Rock This Party" Boba Sinclara czy, jeszcze świeże, "Almost Lover" Fine Frenzy. Szkoda, że mało było naprawdę nowych piosenek, które mogłyby się stać twarzą filmu, albo przynajmniej nie były tak bardzo osłuchane.
Krótko mówiąc - ten film nie jest wart ceny biletu do kina. Równie dobrze można poczekać z rok i obejrzeć go na TVN-ie, któregoś piątkowego wieczoru, gdy będzie hitem tygodnia. A tak naprawdę, można go sobie w ogóle podarować. Być może dla osób, które dopiero wpadają w "taneczny szał", panujący teraz praktycznie na całym świecie, nie będzie czymś złym, jednak dla kogoś, kto parę filmów tanecznych już obejrzał lub sam ma coś wspólnego z tańcem, całość będzie nudna, momentami nawet denerwująca.
Można obejrzeć i zapomnieć, ale nie najgorszy.