Żenujące zakończenie niepotrzebnej trylogii. 2
Tak naprawdę oprócz filmów kinowych oraz nowego serialu aktorskiego Walta Disneya, nie miałem nigdy potrzeby zagłębiania się w gwiezdne uniwersum. Olałem książki, komiksy czy gry wideo - do szczęścia potrzebne były mi tylko i wyłącznie filmy zapoczątkowane w 1977 roku. Pomimo tego, że nie jestem hardcorowym fanem "Gwiezdnych wojen", uważam się jak najbardziej za entuzjastę owych produkcji, dlatego po ostatnim epizodzie, który debiutuje właśnie w polskich kinach, czuję najzwyklejszy w świecie smutek. Nie jestem zły, ani rozczarowany. Jestem po prostu smutny z faktu, iż Disney w tak żenujący sposób potraktował filmową franczyzę, którą bardzo cenię.
Uwaga w recenzji mogą znaleźć się szczątkowe ilości spoilerów. Jeśli jednak śledziliście kampanię promocyjną oraz informacje związane z produkcją filmu, to nie powinny być one dla Was zaskakujące.
Gwiezdne wojny: Skywalker Odrodzenie to wielkie zwieńczenie historii Rey oraz Kylo Rena, które miało nam odpowiedzieć na wszystkie zadane pytania w dwóch poprzednich odsłonach. Szkoda, że robi to w tak chaotyczny i nieprzemyślany sposób. Oglądając poszczególne odsłony nowej trylogii kultowej franczyzy, ciężko nie odnieść wrażenia, że twórcy na czele z J.J. Abramsem i Rianem Johnsonem nie mieli za grosz pomysłu na te filmy. Panowie próbują naprawiać błędy poprzednika dodając do tego nowe elementy, które sprawiają, że w finale dochodzi do kuriozalnej sytuacji, w której do głosu dochodzi postać, która w Przebudzeniu mocy i Ostatnim Jedi nie została nawet wspomniana.
Jeśli oglądaliście zwiastuny promujące film, to doskonale wiecie o kogo chodzi. Zresztą Abrams nie bawi się w żadne subtelności i już na początku tradycyjnych napisów charakteryzujących gwiezdną sagę serwuje nazwisko Palpatine'a. Tak, zgadza się. Mamy kolejny powrót - była Leia, był Han Solo, był Luke Skywalker, tak więc czas na Imperatora Palpatine'a oraz Lando Calrissiana. Podobno tonący brzytwy się chwyta. Mamy idealny przykład potwierdzający tę tezę.
Tego typu zagrywka sprawiła, że już na początku filmu zapaliła się w mojej głowie lampka ostrzegawcza. J.J. Abrams zaprezentował pełną chaosu historię, w której widz co chwila skacze z jednego miejsca na drugie. Tempo jest zawrotne, przez co reżyser cały czas musi wracać na odpowiednie tory po wykolejeniu - niestety rzadko, kiedy mu to się udaje. Ciągłe zwroty akcji nie dają nam odetchnąć nawet na chwilę i nie pozwalają wybrzmieć niektórych scenom. Co więcej - zdarzają się też takie, które zostają całkowicie pominięte w dalszej części filmu. Zapewne nigdy nie dowiemy się (no chyba, że z komiksów Disneya), co Finn - bohater grany przez Johna Boyegę - miał zamiar powiedzieć Rey.
Nawet jeśli poprzednie filmy Walta Disneya nie trafiały do Was pod względem fabularnym, to nie można było mieć zastrzeżeń, co do oprawy audio-wizualnej. W przypadku Gwiezdne wojny: Skywalker Odrodzenie jestem wręcz zaskoczony, jak brzydki jest to film. Co prawda jest kilka fajnych ujęć, które robią wrażenie (szczególnie nowej floty imperialnej), jednak całościowo jest to obraz niezwykle nudny i pozbawiony kolorów. Jednym z niewielu plusów tego nieudanego przedsięwzięcia jest natomiast muzyka, która korzystając ze znanych i cenionych motywów, kojarzonych przez każdego kinomana, próbuje nadać filmowi klimatu i chociaż na moment przypomnieć fanom magię gwiezdnego uniwersum. W trakcie seansu odniosłem wrażenie, że muzyka to jedyny element mający Moc.
Gwiezdne wojny: Skywalker Odrodzenie są dla mnie słabym, żeby nie napisać żenującym zwieńczeniem trylogii, która z perspektywy czasu mieni się, jako niepotrzebny twór mający zgarnąć, jak najwięcej mamony. I ja to rozumiem - kino to biznes i kasa. Szkoda tylko, że w tym wszystkim zabrakło miejsca dla fanów i miłości do serii. Zamiast tego mamy wykalkulowany w disnejowskich biurach produkt, który zarobi kolejną kupkę pieniędzy i za jakiś czas zostanie zastąpiony innym tytułem.
Chaos goni chaos, szczególnie w pierwszej połowie filmu. Tak jakby na siłę było zrobione to zakończenie trylogii. Rycerze Zakonu REN nic nie pokazali.
I jeszcze ta ŻAŁOŚNIE romantyczna końcówka.
Słabe to i tyle.
Cały czas mam nadzieję, że Lucas i Disney pomyślą nad wyreżyserowaniem drugiego starcia między Obi Łanem a Vaderem, gdzi ciemna strona mocy odnosi zdecydowane zwycięstwo, późniejszy mistrz Lukea musi uciekać okryty hańbą a Jedi są ścigani przez Dartha Vadera i bezlitośnie eliminowani .