Choć dystrybutorzy sprytnie ukryli w materiałach reklamowych religijny aspekt produkcji, Old Fashioned to w gruncie rzeczy świadectwo wiary Rika Swartzweldera 5
Old Fashioned nie jest zwykłym melodramatem. Właściwym clue filmu staje się świadectwo wiary reżysera, scenarzysty i odtwórcy roli Claya, Rika Swartzweldera. Tytułowa „staromodność” nie dotyczy zatem wizualnych aspektów produkcji, na co mogły wskazywać początkowe napisy w stylu plansz ekspozycyjnych kina niemego, lecz ortodoksyjnego podejścia do tematu miłości. Film faktycznie stanowi ciekawą kontrę wobec popularnego trendu „szybkiego numerku”, niemal gloryfikowanego przez współczesną kinematografię. Niestety jest bardzo wtórny, pełen topornych, lukrowych dialogów i przerysowanych klisz. Na szczęście nie przeszkadza to we wiarygodnym ukazaniu stopniowego pogłębiania intymnych – lecz nie erotycznych – relacji łączących parę zakochanych.
Choć dystrybutorzy sprytnie ukryli w materiałach reklamowych religijny aspekt produkcji, Old Fashioned to w gruncie rzeczy świadectwo wiary Rika Swartzweldera. Nauka kościoła pomaga w pojednaniu się dwojgu zakochanych. Na szczęście jednak Amber i Clay nie stają się jałowymi marionetkami, ubezwłasnowolnionymi przez chrześcijańskie zakazy i nakazy. Duża w tym zasługa wrażliwości twórcy, dzięki której film nie ma prawa stać się obiektem kąśliwej łatki „chrześcijańskiej paszy”. Owszem główny akcent położono na konserwatywną miłość pary głównych bohaterów – pozwala ona zerwać z destruktywną przeszłością, na nowo odrodzić się w zupełnie innej, szczęśliwej sytuacji. Co najważniejsze, decyzja o ich swoistym celibacie podjęta zostaje przez wzajemny szacunek, którym siebie darzą, a nie odgórne zasady, karkołomnie propagowane przez podobne tytuły religijnej indoktrynacji (Bóg nie umarł, Teraz i w godzinę śmierci).
Z drugiej jednak strony nie sposób odnieść wrażenia, że gdyby Malick wielkim reżyserem nie był, tworzyłby obecnie produkcje korespondujące ze stylistyką Old Fashioned. Toporne dialogi czy monologi, czasem umieszczone w voice-overze, niejednokrotnie męczą swoją naiwnością i próbą banalnego rozwiązania teologicznych i moralnych dylematów postaci. W tym wypadku szczególnie początek filmu jawi się jako kinematograficzny koszmarek z najniższej półki kina indie. Kiepski scenariusz wpływa tu nie tylko na poziom rozmów bohaterów – niszczy cały tok przyczynowo-skutkowy, ukazując niepowiązane sceny, zlepki sytuacji nieszczególnie korespondujące ze sobą nawzajem.
Wspomniana toporność znika (w warstwie dramaturgicznej – dialogi wciąż wołają o pomstę do twórców) wraz z momentem zejścia się Amber i Claya. To właśnie motyw ich miłości staje się najprzyjemniejszym, choć zdecydowanie przesłodzonym, aspektem Old Fashioned. Stopniowe odkrywanie wzajemnej bliskości graniczy tu z cudowną bajkowością i nie byłoby w tym nic złego, gdyby pozostali bohaterowie, otaczający główną parę, nie stanowili parady najbanalniejszych klisz, skorup postaci bez realnych emocji czy zachowań – głoszących wyświechtane frazy rodem z najdłuższych tasiemców.
Old Fashioned będzie perfekcyjnie sprawdzał się jako film instruktażowy w przykościelnych poradniach życia małżeńskiego. Jako autonomiczny twór kina niezależnego męczy swoim niedopracowaniem, choć twórcy nie można odmówić swobody i lekkości, w jakiej łączy ze sobą żelazne doktryny wiary i portret konserwatywnej miłości w czasach szeroko rozumianej swobody cielesnej i seksualnej. Motywy, takie jak pudełko, z którego losuje się propozycję spędzenia randki przywodzą na myśl elementy prozy Johna Greena, współgra to jednak z sielankową konwencją filmu. Nawet poważniejsze aspekty wybrzmiewają tu z właściwym ciężarem, stanowiąc odpowiednią, niepogłębioną motywację Amber i Claya. Old Fashioned zyskałby wiele, gdyby Rik Swartzwelder zdecydował się usunąć z filmu legion klisz, zwanych postaciami drugoplanowymi – to oni składają się na najsłabszy aspekt produkcji. Zamiast poświęconych im scen o wiele bardziej chciałoby się przyjrzeć jeszcze bardziej rozbudowanej, cudownie nierealnej miłości Amber i Claya.