DVD- Był czarny, czarny las, a w tym czarnym, czarnym lesie... 6
Kiedy sięgamy po konkretny film, nazwisko reżysera często wzbudza w nas dość duże oczekiwania, a w kredycie zaufania jakim obdarzamy twórcę tkwi nadzieja na ciekawie spędzony czas. Podobnie było w przypadku najnowszego filmu Borysa Lankosza, który zdążył już zapisać się w polskiej kinematografii jako rzetelny dokumentalista, dogłębnie analizujący mocno zakorzenione historie, od lat trawiące nasz naród od trzewi. Jego styl w dużej mierze opierał się na eksperymentowaniu z gatunkowymi konwencjami i odważnym odkrywaniu kart przeszłości, jak w przypadku "Radegastu", czy "Rewersu". Kontynuując badania genezy ludzkich traum, podążył śladem powieści Joanny Bator pt. "Ciemno, prawie noc" i podjął się ambitnej próby przeniesienia jej na wielki ekran- jednak jak się później okaże- z dość miernym skutkiem.

Był czarny, czarny las, a w tym czarnym, czarnym lesie...- w rytm tej mrocznej rymowanki zostajemy przeniesieni w sam środek sennego koszmaru, który wybudza z ciężkiego snu naszą główną bohaterkę Alicję Tabor (Magdalena Cielecka). Mary nocne męczą ją od czasu powrotu do rodzinnego domu, naznaczonego traumami z dzieciństwa, tragedią chorej psychicznie matki i obsesjami ojca, przez całe swe życie poszukującego zakopanych pereł księżnej Daisy. Kobieta jest reporterką, a powodem odwiedzin zubożałego Dolnego Śląska jest tworzony przez nią reportaż o trójce zaginionych w okolicy dzieci. Niczym przez króliczą norę trafia na rodzime ziemie, z których już dawno wyrwała swoje korzenie i właściwie czuje się tu obca nawet dla samej siebie. W odkrywaniu prawdy będzie musiała zmierzyć się z sekretami lokalnej społeczności i ciążącym na niej fatum, a poszukując odpowiedzi na niewypowiedziane głośno pytania rozdrapywać będzie swoje pozornie zagojone rany.
Wałbrzych na ekranie to posępne, szare miasto, pełne kałuż, obskurnych budynków, ponurych uliczek, betonowych dżungli, wszechobecnej biedoty i osobliwości rodem z Twin Peaks. Wznosi się nad nim zamek Książ, otoczony przez połacie gęstego lasu. Przez większość filmu jest ciemno, prawie noc. Opłakany stan aglomeracji wydaje się odzwierciedlać duchową kondycję jej mieszkańców. Mistyczna aura, jaka zawisła nad okolicą, na myśl przywodzi miniserial "Ostre przedmioty", w którym kryminalna zagadka również przeplatać się będzie z garścią miejscowych legend i indywiduów z pogranicza baśni i realizmu. Obrazy oddające surowy i mroczny klimat mocno oddziałują na wyobraźnie i nie da się ukryć, że są główną zaletą tej produkcji. Gęsta atmosfera jednak, po jakimś czasie zaczyna męczyć psychicznie i przypomina wycieczkę w głąb dziewięciu kręgów piekielnych Dantego.

Małżeństwo Lankoszów skrupulatnie przeniosło na język filmowy wszelkie lęki i obsesje zawarte w książce Joanny Bator, przez co jest on przepełniony tematyką przemocy wobec dzieci, gwałtu, pedofilii, nazizmu, czy społecznych wykluczeń. Bohaterowie balansują na granicy dobra i zła, i w gruncie rzeczy na tej dychotomii opiera się cała fabuła. Po przełknięciu kumulacji tak kuriozalnej ilości ciężkich wątków, najwytrwalsi zasłużyli na kojące katharsis i satysfakcjonujące rozwiązanie historii, jednak takiego tu brak. Opowieść właściwie nie zmierza do konkretnego celu i pełni rolę swoistego pokazu slajdów mrocznych wizji i retrospekcyjnych ślepych uliczek, pod których powierzchnią topi się wątek kryminalny. Proza autorki cechuje się zamiłowaniem do dygresji i wielowątkowości, i o ile pierwsze nie podcięło skrzydeł twórcy, to drugie kompletnie pogrzebało jego plany na znakomity film.
Głównym mankamentem filmu okazał się brak twórczej świadomości i zbyt dosłowne przeniesienie tekstu literackiego na język filmowy, który rządzi się jednak swoimi prawami. W efekcie widz musi zmierzyć się z przydługimi monologami bohaterów, pełnymi niezrozumiałego w pewnych kontekstach patosu. Odnosi się wrażenie, że Lankosz, próbując przenieść słowa pisarki jeden to jednego, zapomniał tchnąć w swoją pracę autorskiego ducha, kreując na naszych oczach scenariuszowe kuriozum. Pętelki zaplecione w misterny sposób nie zacieśniają się, a przez liczne rozwidlenia myśli reżysera emocje, które wywołują niektóre sceny, z czasem ulegają osłabieniu. Na osłodę tego miszmaszu pozostają piękne zdjęcia Marcina Koszałki oraz znakomite kreacje aktorskie. Magdalena Cielecka sprostała charakterystyce swojej postaci, niosącej ciężki bagaż krzywd i bolączek, a na pochwałę zasługują również epizodyczni, acz równie świetni: Roma Gąsiorowska, Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna (w roli babcyjki), Dorota Kolak i Jerzy Trela.

"Ciemno, prawie noc" to przedziwny twór, który z jednej strony intryguje i trzyma w napięciu, a z drugiej nader przytłacza i chwilami rozczarowuje, tracąc przy tym swoją wiarygodność. Przecież problemy, które porusza warte są potraktowania ich w piekielnie poważny sposób, nawet jeśli serwuje się je w mrocznej, baśniowej otoczce. Trzeba przyznać, że koszmarne wizje, towarzyszące protagonistce, towarzyszyły również i mnie długi czas po ukończeniu seansu. Nie mogłam pozbyć się uczucia poznawczego dysonansu, jaki narzuciła mi konwencja filmu. Jestem przekonana, że pomysł może przyciągnąć do siebie uwagę fanów surrealistycznych, onirycznych obrazów, a i wielbiciele psychoanalizy Freuda znajdą tu dla siebie sporo przyzwoitych smaczków. Jednakże ogromny potencjał, jaki drzemał w powieści przytłoczył twórcę, który porwał się w tym przypadku z motyką na Księżyc. W efekcie tego, oglądamy dzieło niedopieszczone i niewyważone, pełne luk i nieścisłości.
Film jest bardzo specyficzny; przede wszystkim powieść, na podstawie której powstał, wcale nie jest łatwo ekranizować. Nie do końca się to udało, ale u mnie duży plus za oryginalność.