Klątwa nie jest tutaj zjawiskiem ciążącym na jednostce, to bardziej cywilizacyjna choroba XX i XXI wieku. 8
Zacząłem tracić wiarę w kino o duchach i demonach. Dominuje w nim sztampa - pustka kadru z nabazgranym w CGI upiorem i grupą antypatycznych bohaterów z licealnego podwórka. Kicz w licznych filmach i serialach nawiedza gotyckie dwory i próbuje straszyć widzów jazgoczącą muzyką albo diabłem na strychu. A przecież bardziej przerażający od sztucznie napompowanego balonika grozy jest moralny niepokój i dyskomfort płynący z napięć w patologii społecznej. Doskonale wiedzą o tym twórcy Klątwy Ju-on: Początek - serialu, który śmiało może stać na własnych nogach, nie podpinając się pod większą franczyzę. Niewiele w nim nawiązań do klasycznego horroru pod takim samym tytułem. Nie szkodzi. Produkcja jest po prostu fantastyczna w swojej makabryczności.
Chronologia wielu kultowych serii kina grozy zwykle wywołuje ciarki na plecach osób, które chciałby ją streścić w zaledwie kilku zdaniach. Tak sprawa wygląda m.in. z Halloween i Teksańską masakrą piłą mechaniczną. Podobnie rzecz ma się z Klątwą - tym bardziej, że uniwersum ducha Kayako doczekało się już zaprzepaszczonego crossoveru z serią The Ring (Sadako vs. Kayako), masy miernych sequeli (Ju-on: The Final) oraz dwóch linii czasowych. Jedna została zawłaszczona przez Amerykanów; prawa do drugiej wciąż należą do Japonii. Ci pierwsi nie wiedzą za bardzo, w jaki sposób rozwinąć uniwersum kultowego upiora zwabionego wielkim gniewem. Dowodem tego niech będzie The Grudge: Klątwa - ni to spin-off, ni to reboot - który trafił na ekrany kin na początku 2020 roku. Oprócz podkręconego poziomu przemocy nie było w nim nic, co wyróżniałoby widowisko pośród tysiąca innych filmów o duchach w czterech ścianach amerykańskich domów. Kilka miesięcy później również Japończycy wypuścili swoją produkcję podpiętą pod znaną markę Ju-on. Widzowie, którzy obawiali się, że serial Klątwa Ju-on: Początek zostanie złagodzony i dopasowany do gustu masowego odbiorcy, mogą spać spokojnie.
Nie muszą się obawiać również ci, którzy po takich prequelach kultowych horrorów jak Leatherface albo Hannibal. Po drugiej stronie maski sądzili, że Klątwa Ju-on: Początek bardzo topornie, krok po kroku, rozwieje wszelkie niedopowiedzenia oryginalnych filmów. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że po sześciu odcinkach trwających zaledwie po pół godziny, będziecie mieli więcej pytań niż jasnych odpowiedzi.
Klątwa Ju-on: Początek nie jest klasycznym prequelem oryginalnych filmów z 2002 i 2003 roku. Serial dekonstruuje założenia marki. Tytułową klątwę wyraźnie wpisuje w tło społecznych niepokojów, które targały Japonią pod koniec lat 80. i w całej dekadzie lat 90. XX wieku. Co więcej, esencja nowej Klątwy Ju-on wygląda tak, jakby na biurko Michaela Haneke pewnego razu trafił scenariusz horroru. Rozumiem przez to, że cała fabuła stanowi idealne wyważenie między historią o duchach a posępnym dramatem, serwującym krwawy terror obyczajowy, pełnym ujęć kojarzonych właśnie z filmów Austriaka. Zmory i demony stanowią tutaj metaforę społecznych patologii w rodzinie, krwawe vendetty na niewiernych kochankach funkcjonują jako chleb powszechni, zaś dywersje w relacjach mężczyzna-kobieta przypominają modny współcześnie trend kina o seryjnych mordercach. Przerażający motyw kręgu, cyrkulacji pewnych wydarzeń albo społecznych zachowań – niczym w serialu Dark – staje się upiorną diagnozą nas samych.
Dotychczasowe filmy z uniwersum Klątwy stosowały telewizor i nowe media, aby przerazić widzów w bardzo oczywisty, acz celny sposób. Ot, krzywa morda pojawiała się na ekranie odbiornika i straszyła bohaterów. Innym razem telefon wydawał z siebie niepokojące, zdehumanizowane, gardłowe odgłosy. Technologia funkcjonowała jako współczesny nośnik relatywnie pierwotnej grozy. Duchy opętywały to, co jest nam, widzom, bliskie, ale na co równocześnie nie mamy pełnego wpływu – nawiedzały przedmioty codziennego użytku, ksero albo telefon, nie zmieniając przy tym swojej demonicznej formy. Tego rodzaju motywy stanowiły siłę napędową franczyzy i wyróżniały ją na tle kina amerykańskiego. Bo przecież mniej przerażające w oczach widzów są nawiedzone domostwa rodem z gotyckich historii, do których przeciętny odbiorca nie ma wstępu na co dzień. Zupełnie inaczej sprawa wygląda, kiedy duch znajduje się w przestrzeni znanej – w otoczeniu współczesnego domu. Wtedy dopiero jako widzowie zaczynamy czuć dyskomfort.
Tak skonstruowany kontekst nawiedzonego domostwa nie zmienia się nawet w nowym serialu. Klątwa Ju-on: Początek zupełnie inaczej podchodzi natomiast do nowych mediów, które w produkcji z Netflixa serwują widzom grozę realną, wręcz historyczną - odbiorniki w każdym odcinku informują bohaterów o autentycznych katastrofach, które miały miejsce w Kraju Kwitnącej Wiśni albo na całym świecie. Demon ubiera tutaj szaty faktycznych katastrof albo społecznej psychozy. Klątwa nie jest zatem zjawiskiem ciążącym na jednostce, to bardziej cywilizacyjna choroba XX i XXI wieku. W nihilistycznej diagnozie twórców cała ludzkość została przeklęta.
Wydarzeniom w serialu przyglądamy się z różnych perspektyw. Podobnie jak miało to miejsce w oryginalnych, japońskich filmach, także tutaj fabuła zostaje podzielona na wiele wątków, z czego większość przypomina upiorne historie opowiadane po zmroku. “Creepypasty” - mówiąc bardziej współczesną nowomową. Wszystkie z nich przeplatają się przy tym znacznie płynniej, niż miało to miejsce w Klątwie Ju-on z 2002 roku. Każda z zaprezentowanych opowieści zawiązuje się wokół pewnego miejsca, każda z nich wprowadza też moralnym terror na płaszczyźnie obyczajowej. Więcej tutaj dyskomfortu wynikającego z napięć w najmniejszej komórce społecznej - rodzinie - niż pustej grozy utożsamianej z kinem gatunkowym. Wspomniany dyskomfort dodatkowo napędzany jest naturalizmem w ukazaniu brutalnych zbrodni. Nie ma chyba na platformie Netflix produkcji, która intensywniej epatowałaby obrazami przemocy – takimi, z wykorzystaniem gore, ale też takimi natury psychologicznej. Niechaj czwarty odcinek Klątwy Ju-on: Początek będzie tego najlepszym przykładem.
Nawiedzony dom na wzgórzu wypada przy japońskim serialu niczym nieco przydługa bajka na dobranoc - w dodatku przeznaczona tylko dla grzecznych dzieci. Klątwa Ju-on: Początek przypomina zgrzyt noża po talerzu, od którego cierpną uszy. Jest moralnym cierniem, który redefiniuje założenia franczyzy – bawi się linearnością czasu, mrozi krew naturalizmem zbrodni, brudem, surowością. Jest niemal sztandarowym przykładem tego, jak powinien wyglądać poważny horror, w którym demon stanowi raczej metaforę rzeczywistych lęków, niż autentyczny przedmiot przerażenia. Serial to gratka dla miłośników francuskiej ekstremy oraz fanów historii o seryjnych mordercach - więcej: to rarytas dla wszystkich koneserów kina grozy.