„Rytmy Casablanki” to traktat o rodzącym się oporze przeciw narzuconym normom, z których można się uwolnić choćby poprzez tak błahą formułę jak rap 6
Anas przyjeżdża do Casablanki. Ma za zadanie poprowadzić zajęcia dla młodzieży w miejscowym centrum kultury. Anas jest raperem. Maroko po afrykańskiej Wiośnie Ludów z roku 2011 nieco zliberalizowało swoje oblicze. Młodzież przynajmniej częściowo aspiruje do świata okcydentalnych wartości. Noszą się nonszalancko, fryzury mają nieskrojone pod kaprys miejscowego Imama. We wspomnianym centrum spotykają się niesieni chęcią dania świadectwa sprzeciwu wobec świata konserwatywnych wartości. Rap ich jednoczy. „U nas mają mnie za lamusa” – deklaruje jeden z uczestników zajęć zorganizowanych przez Anasa. W ten sposób młody człowiek chce zaznaczyć swoją obecność w społeczności, która go akceptuje. W swoim środowisku jest obiektem drwin. Ktoś inny ma zamiar za pomocą hip-hopowych tekstów wyrównywać swoje rachunki ze światem. W kraju, gdzie dominuje prawo ulicy, na której odbywają się publiczne kazania, nie jest to zadanie łatwe. „Społeczeństwo nic nam nie daje poza wolnością rapowania” – przyzna inny z uczestników zajęć organizowanych przez Anasa. „Zamknięto nas na klucz, ale on jest w naszych rękach” – wskaże inny członek panelu chcących wyrwać się z pęt obskuranckiej tradycji.
„Rytmy Casablanki” nie są filmem muzycznym. To raczej traktat o rodzącym się oporze przeciw narzuconym przez lata normom, z których można się uwolnić choćby poprzez tak błahą formułę jak rap. Powolny proces lepienia strawnej dla odbiorców materii nie wydaje się od początku łatwy w odbiorze. Poprawnie zrymowany tekst nie musi od razu nieść wartości godnych zapamiętania. Marokańscy hiphopowcy są jednak konsekwentni. Anas konsoliduje grupę chcących, jak on, zaistnieć freakom. Oni sami nie do końca mają świadomość, ze funkcjonują w nieprzyjaznym im świecie. Stąd ich nonkonformistyczny opór wyrażony wokalnie i tanecznie.
„Rytmy Casablanki” zawierają kilka scen monumentalnych, które chyba jednak nikną w materii kameralnego dramatu. Efektowna sekwencja estradowej emisji piosenki „Forsa” warta jest jak najbardziej przychylnej reakcji. Podobnie wygląda zderzenie „Schizofreników naszej dzielni”, fanatyków rapu, z wyznawcami radykalnego islamu. Obie grupy zetrą się w formie wokalnej z najwyższym dla klasyki gatunku zyskiem. Film Abila Ayoucha nie pretenduje mimo to raczej do współczesnej wersji „West Side Story”. Tam przedłożono wyraz taneczny ponad inne atrybuty ekranowe. Tu dominuje refleksja nad na razie nie osiągniętą formułą wolności.
„Przez lata walczyliśmy o to centrum, twoje ego ją niszczy” – wygarnie Anasowi po frekwencyjnym sukcesie, ale obyczajowej porażce wspólnego koncertu dyrektorka „Pozytywnej szkoły”. „Gdyby nie moje ego, nie byłoby mnie tutaj” – odparuje nauczyciel. Misja edukacyjna pozornie spali na panewce, ale płomień zmian niesiony spontanicznym wyborem młodzieży nie zostanie całkiem zgaszony.
W roku 1942, czyli w epicentrum II wojny światowej, nakręcono film, który zapisał się w czołówce światowego kanonu, choć jego fabuła dość odstawała od jemu współczesnych wyzwań. Na planie „Casablanki” Humphrey Bogart topił w szklance whisky swoją nieodwzajemnioną miłość wobec Ingrid Bergman. Kultowe dzieło przetrwało w pamięci potomnych z niejasnych powodów. „Rytmy Casablanki” zapewne nie będą miały długiego życia po życiu. Jednak sama ich wymowa warta jest wzmiankowania. „Schizofrenicy naszej dzielni” choć piszą teksty niemal grafomańskie, wyrażą w nich więcej, niż skacowane oblicze Humphrey’a Bogarta.