Rafelson urodził się w Nowym Jorku, jego wuj — Samuel Rafelson — był słynnym i uznanym dramatopisarzem. Zanim poszedł w ślady swego stryja, Bob postanowił zażyć „prawdziwego życia” — i jak bohater „Pięciu łatwych utworów” — rozpoczął swoją tułaczkę, najpierw po Ameryce, gdzie pracował m. in. na rodeo, później po całym świecie (był m. in. marynarzem na statku). W końcu jednak „pianino wygrało”. Dosłownie i w przenośni. Po krótkim epizodzie w jazzowej kapeli, zaczął studiować filozofię w Dartmouth i na uniwersytecie w indyjskim mieście Benares. Trafił do radia i telewizji. Wymyślił rockowy zespół The Monkees, będący amerykańską odpowiedzią na The Beatles i w 1966 roku zrealizował z ich udziałem niezwykle popularny, telewizyjny show, którego powodzenie przyniosło mu Emmy i renomę, dającą możliwości pracy w kinematografii. W założonej z przyjaciółmi firmie produkcyjnej BBS, zrealizował swój reżyserski debiut „Głowę” (1968) — psychodeliczną fantazję, według scenariusza Jacka Nicholsona, aktora, który wówczas, podobnie jak Rafelson, rozpoczynał swoją wielką, filmową drogę. Nicholson — bratnia dusza Rafelsona, choć tak inny pod względem charakteru — stał się prawdziwym aktorskim medium reżysera, poprzez które twórca „Głowy” mógł się w pełni wypowiedzieć. Efektem współpracy nawiązanej z Nicholsonem było „Pięć łatwych utworów” oraz cztery inne obrazy — najlepsze w dotychczasowej karierze reżysera i równie ważne w aktorskim dorobku Nicholsona. „Król Marvin Gardens” (1972) — odpowiednik europejskich dramatów analizujących napięcia wewnątrzrodzinne — „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” (1981) — stylowy remake klasyka kina czarnego — „Kłopoty z facetami” (1992) — komedia wykpiwająca damsko-męskie stereotypy — oraz „Krew i wino” (1998) — błyskotliwy i sarkastyczny film kryminalny. Każdy z tych filmów — nie ważne, czy jest to uznany „Listonosz”, czy mniej wychwalane „Kłopoty z facetami” — to na swój sposób małe arcydzieło amerykańskiego kina, w atrakcyjnej, eklektycznej, zawsze stylowej formie, ukazujące teatr ludzkiego życia, w którym to, co żałosne, przeplata się z tym, co wzniosłe, rozpacz z radością, miłość ze śmiercią. Mistrzostwo Rafelsona polega jednak na tym, że w cudowny sposób, choć mówi o rzeczach najistotniejszych, unika patosu, przede wszystkim skupiając się na snuciu wciągającej opowieści, w której występują ludzie z krwi i kości. Podobni do nas, przeżywający te same problemy, tylko na ekranie przybierające nieco bardziej atrakcyjne formy.
Rafelson to mistrz filmowej konwencji. Jak Polański, Altman, Coppola, potrafi poruszać się po różnych gatunkowo obszarach, zawsze próbując nawet w najbardziej sensacyjnej, czy banalnej historii odnaleźć, przeżywającego na swój własny sposób swe absurdalnie krótkie życie, człowieka. Czy jest to obyczajowy „Niedosyt” (1976) z Jeffem Bridgesem — w którym kulturystyka jest sposobem na samorealizację — czy widowisko neo-noir „Czarna wdowa” (1986) z Thressą Russell i Debrą Winger — gdzie twarde i wyrachowane kobiety prowadzą między sobą wojnę o mężczyzn — czy przygodowe „Księżycowe góry“ (1990) — rekonstrukcja wyprawy z lat 60 XIX wieku, w poszukiwaniu źródeł Nilu... We wszystkich tych filmach Rafelson pokazuje nie tylko swój reżyserski pazur, wytrawnego opowiadacza, ale i humanizm ukryty często pod maską sarkazmu, cynizmu, gry.
Bob Rafelson jest prawdziwym Autorem amerykańskiego kina, który zrobił kilka wyśmienitych filmowych kawałków. Efektownych, a przy tym dających do myślenia. Dziś nie tworzy może tak często w kinie jak kiedyś, poświęcając się produkcji telewizyjnej (jakby wracając do swych twórczych początków), ale i te realizacje (zwłaszcza adaptacje klasyków czarnego kryminału: Raymonda Chandlera — „Poodle Springs”, z 1998 r. — oraz Dashiella Hammetta — „Zła kobieta”, z 2002 r.) pokazują, że Bob Rafelson jest wciąż w najwyższej reżyserskiej formie.