Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

RECENZJA: M jak Morderca 1

Są pewne sprawdzone schematy, które sprawiają nam przyjemność, takie guilty pleasure i wcale nie nazywamy tego podróbką, jeżeli zachowuje satysfakcjonujący poziom. Gorzej się dzieje, jeżeli pojawia nam znany motyw i zostaje on ograny płasko, z błyskotliwością na minusie, brakiem logiki i amokiem całkowitym. M jak morderca, jest właśnie taką kliszą klisz, powtórką znanych nam w kinie motywów o seryjnych mordercach i rozwiązywaniu zagadki, zrobioną niezgrabnie. Film, który jak gdyby obiecał być trzeźwy, a upił się całkowicie i bredzi. I jeszcze nieustannie film mu się urywa (również dosłownie!).

Dostajemy historię ograną przez kino już na wiele sposobów. Na posterunku, w gabinecie detektywa Willa, pojawia się dziennikarka – Christi – która nosi bliznę i uwierzcie – to najsubtelniejsza z sugestii, jaka się pojawi w tym filmie. Ma jakąś przeszłość, a tym razem jej zadaniem jest obserwować jak funkcjonuje policja i zrobić szczery reportaż, pokazać wysiłek i heroizm tego zawodu. Akurat trafia na moment „atrakcyjny”. Pojawia się w mieście seryjny morderca, który wyrył podczas jednej z rytualnych zbrodni numer odznaki Willa i detektywa, który jest na emeryturze, ale dzięki początkowi filmu, wiemy kto to będzie – Ray Archer. Rozwiązuje krzyżówki w aucie, tak samo jak 20 lat temu. Z biegiem (pełnym pit stopów, schodzenia na ławkę rezerwowych i przystanków) akcji, dowiemy dlaczego akurat Ray musi wrócić z emerytury i będziemy śledzić wyścig detektywów z czasem, by zapobiegli kolejnemu morderstwu.

M jak morderca, to film, który nie zdąży się zacząć, a już możemy mu wystawić niekorzystną diagnozę – wtórny i nielogiczny. Potem konsekwencja absurdu, niedokończonych wątków, trójkąta skażonego indolencją intelektualną (gdyż nasza dziennikarka coraz bardziej się angażuje) nabiera tylko na sile. Nie ma w tym wcale celowości, to błąd za błędem w fabule na każdym poziomie, wypadek śmiertelny… dla jakiegokolwiek sukcesu filmu. Nasi bohaterowie zachowują tak, jakby byli na stażu w policji, a nie mieli doświadczenie, gdzie jeden z nich na dodatek co chwile powtarza jak wiele w życiu widział. Kalka goni kalkę, powtarzają za sobą dialogi, jak papugi, nieznośny jest brak błyskotliwości po czyjejkolwiek ze stron i przewidywalność, która odbiera całkowicie realizm historii.

Ani morderca, ani jego tropiciele nie mają w sobie charyzmy, czegoś, co bym nam zaimponowało albo wytrąciło ze strefy komfortu. A jedynym powodem, dla którego możemy czuć się zaskoczeni podczas seansu, to nie zwroty akcji, czy nieprzewidywalność psychopaty naprzeciw, którego stają. Chodzi o rozpadającą się strukturę i pomysł – właściwie jego rozwinięcie i budowę – która nie ma nawet kondycji na krótki dystans. Właśnie aż tak niski poziom filmu powoduje zaskoczenie. Portrety psychologiczne nie istnieją, zagadki albo rozwiązujemy błyskawicznie, albo ich nie ma. Brak tutaj związku przyczynowo-skutkowego, wiele luk fabularnych i niechlujstwa, zamiast jakiejś soczystej akcji, dostajemy miny, a na dodatek film gra całkowicie na czas i czujemy jakby próbował różnymi, desperackimi metodami, dociągnąć do końca.

Przykro też się patrzy na Al Pacino, który bardzo skromnie tworzy swoją postać. Na mikro gestach, nieprzejęcia dramaturgią, bo już tyle czasu pracuje w tym zawodzie, buduje znany nam archetyp starego wyjadacza – dude detektywa. Przykro, nie dlatego że rola jest do kosza, tylko nikt nie napisał mu nic, z czego mógłby wycisnąć coś wartościowego dla filmu i dla siebie. Znowu. Widać to jeszcze intensywniej wśród całej obsady, która na castingu została wybrana według zasady: jeżeli jesteś przezroczysty, to widzimy cię w tej produkcji.

Najlepiej skwitować film M jak Morderca, który nie ma nawet jednego procenta prawa, by używać tego tytułu i nawiązywać do klasyki thrillera, reakcją jednego z detektywów na spontaniczne opowiedzenie swojej trudnej historii z przeszłości, przez dziennikarkę. Po jej łzawym, bardzo przewidywalnym i niedziałającym na nas monologu, detektyw grany przez Al Pacino mówi: OK, wyglądając na zupełnie niewzruszonego. Takie jest dokładnie uczucie po tym seansie. Nic albo poczucie niezrozumienia dla tego filmowego nieporozumienia.

Ocena: 2/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…