Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

RECENZJA: Trzy billboardy za Ebbing, Missouri 1

Współczesny western na amerykańskiej prowincji, gdzie pani szeryf nie nosi odznaki, sama sobie nadała taki tytuł, a jej metody pozostawiają wiele w kwestii moralności do dyskusji – jednak przyświeca im idea sprawiedliwości. Do tego jeszcze niepoprawna, balansująca na krawędzi, narracja, nieodpuszczająca ani na chwilę widzowi, poruszająca tyle ważnych tematów i w swojej brawurowej oraz ekscentrycznej formie wypowiedzi niegubiąca ich. Chcecie czegoś takiego? To wszystko w Trzech Billboardach za Ebbing, Missouri. To wielkie kino, o wielkich ambicjach, z wielkim sukcesem i smakiem je realizujące.

Pewnego dnia na amerykańskiej prowincji, przestrzeni, którą na pewno ukochaliby sobie bracia Coen, ponieważ nie ma prawa dziać się na niej nic ciekawego i intrygującego dla widza, zaczyna się bardzo wiele. A powodem jest Mildred, która prawie rok temu straciła córkę w tragicznych okolicznościach, a w tak małym mieście nie jest to niestety jej sprawą osobistą. Wynajmuje trzy wielkie przestrzenie reklamowe, na których umieszcza jednoznaczne hasła podważające skuteczność działań i kompetencje policji w szukaniu winnego i rozwiązania sprawy gwałtu oraz morderstwa jej córki. Mildred w swoim kombinezonie, bez makijażu, nie pretenduje do fantazji i przyzwyczajeń popkultury do kreowania superbohaterek – i bardzo dobrze! Jednak jej zacięta mina, bez sympatii, za to pełna determinacji, kryje pod sobą wiele żalu i smutku. Pod wielką akcją społeczną i rozbudzeniem miasta z letargu, gdzie jednak szeryf Willoughby ma więcej przyjaciół niż ona, kryje się trauma, metoda poradzenia sobie z żałobą.

Ciężko będzie wymienić wszystko zalety tak doskonale zbudowanego filmu. Z intymnej tragedii i pogłębionych portretów bohaterów, potrafi przejść zgrabnie do opowiadania poprzez pryzmat małego miejsca i jednej z wielu tragedii na świecie, a także sporych objętościowo refleksji. Film nie ociera się, a uderza w powolną zmianę segregacji społecznej w Stanach Zjednoczonych – rasizm. Pojęcie klasowości jest tutaj tak częsta, jak łamanie prawa oraz pojawiające się plotki. Instytucje, które powinny się temu kategorycznie przeciwstawiać i tłumić, są ospałe i wykazują 1/10 aktywizmu naszej bohaterki. Mildred swoim działaniem, jako kobieta niesamowicie inteligentna ma świadomość, że nie dotrze do prawdy o swojej córce. Tutaj ujawnia się doskonała przewrotność tego kina. Bo przecież w pierwszej warstwie odczytywania tego filmu i od początku jego trwania chodzi o znalezienie sprawcy! Ale kobieta dotrze dalej – obali podczas jednej sceny działanie Kościoła i odseparowanie od prawdziwego świata oraz Policje, która jest pełna niekompetentnych ludzi, noszących mundury z powagą clownów, przekładających swoje interesy nad interes obywatela, bez żadnego poczucia misji.

Wiele jest smutku w tym filmie, chociaż śmiejemy się często. To ten najbardziej sukcesywny dla kina i pokazujący jego klasę efekt. W sposób, chwilami psychopatyczny, bez wyhamowywania, co jest charakterystyczne dla reżysera Martina McDonagha (który jest tym ósmym, ze swojego poprzedniego filmu 7 psychopatów – to komplement), punkowo i anarchistycznie pokazuje dziury, od jednostki po system. I doskonałym humorem sytuacyjnym, ale również imponująco napisanym scenariuszem, nie zrzuca ciężaru historii z naszym ramion. To kino, które raz łaskocze w brzuch, raz uderza bez uprzedzenia pięścią – zawsze po coś! Nie segregując emocji, a zgrabnie to łącząc i przeplatając.

Trzy billboardy… to też wielkie kino pod względem konsekwencji artystycznej i niebezpiecznej kombinacji – skok na główkę do basenu, w którym nie wiadomo czy jest woda – tak puentuję strategie twórczą. Mamy tutaj przekręcony, feministyczny western, zachowujący porządnie jednak znamiona gatunku, bardzo groteskową komedię, która linie przyzwoitości nieustannie maluje w innych miejscach. Do tego jest to kino społecznie zaangażowane, mocno humanistyczne, filozoficzne, zadające pytanie czy zemsta to metoda na poradzenie sobie z bólem, czy tylko nurkowaniem jeszcze głębiej we własne zagubienie. Szczęki też nie są tutaj nieustannie zagryzione – jest dużo miejsca na wzruszenie i poruszenie, nie tylko żarcik goni żarcik.

Dostajemy od reżysera prawdziwy plac zabaw różnych konwencji filmowych i taktyk – wszystko się sprawdza. Do tego cała plejada aktorska, która jak gdyby urodziła się do tych ról, w szczególności już doceniona (i miejmy nadzieję, że to nie koniec nagradzania jej kreacji) Frances McDormand, która mogła przerysować swoją postać. Aktorka stanęła przed wielkim wyzwaniem, zagrała jakby całe życie czekała na rolę niemiłosiernej, ale jednak samarytanki, trochę niechcący społecznika, napędzanego wściekłością cudzej bierności. Nie sekundują jej wcale, ale dzielnie towarzyszą, tworząc przepyszne portrety, niezrównoważony policjant Dixon, zagrany przez Sama Rockwella, którego postać ewoluuje oraz oczywiście Woody Harrelson, który jest szeryfem rozdartym, ale świetnie to rozgrywa, wciągając widza w odpytywanie: „a jak ty byś postąpił?”.

Dawno nikt nie zrobił w kinie tak dopracowanego filmu, który jednocześnie świetnie i naturalnie gra niefrasobliwością i wypadkowością (niechcący, zrobię to doskonale). To kino, przy którym erupcja wulkanu ma wymiar trzaśnięcia drzwiami. Jednak, kiedy trzeba, decybeli jest mniej. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri potrafi być krzykliwe i bezpośrednie jak tytułowe billboardy, ale też osobiste i zniuansowane. To chodzenie po szczątkach porządku społecznego . Ordynarnie inteligentne kino!

Ocena: 9,5/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…