Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Pacific Rim: Rebelia 0

Futuryzm jest bardzo mile widziany w świecie filmowym i coraz więcej reżyserów gości go w swoich filmach. Wizje przyszłości, robotyka zagrażająca naszemu gatunkowi, bunt maszyn jest tematem wstępu, rozwinięciem i też zakończeniem w filmie Pacific Rim: Rebelia. Chciałoby się zaśpiewać: ale to już było… jednak wróciło. I w zasadzie jest widzialnym z kosmosu widowiskiem, ale niespecjalnie potrzebnym. Ta kontynuacja nie opowiada w tym temacie nic nowego, prócz pochwalenia się większą ilością robotów, bodźców i prawie nieustanną akcją. Nic z tego nie wynika, pretekstowa fabuła i wtórna rozrywka.

Jake po walce, w której dobro zwyciężyło nad złem, a świat powoli się regeneruje i odzyskuje siły, jest wyluzowanym, odreagowującym przeszłość, uciekającym z dala od życia z misją i odpowiedzialnością, chłopcem w spodenkach. Jednak pewien nieoczekiwany (załóżmy…) obrót spraw, doprowadzi do jego powrotu w celach edukacji rekrutów do prowadzenia maszyn i zmienienia stroju punkowca będącego ponad prawem, na koszulę pod szyję z przygotowanymi optymistycznymi przemowami o ratowaniu ludzkości.

Jedną z rekrutowanych jest Amara, która właściwie sprowadziła do jednostki niechcący siebie i Jake’a. Dziarska, pyskata, zdolna, ale początkowa niepotrafiąca się odnaleźć w świecie rozkazów i harmonogramu. Brzmi znajomo? Stąd początkowo uszczypliwości między Amarą, a Jakiem zamienią się w przyjaźń i ogromne porozumienie, które pomoże w walce z przeciwnikiem. A ten jest tuż za rogiem.

Pacific Rim: Rebelia jest od góry do dołu, od początku do końca przewidywalną „rąbanką” nastawianą na efekciarstwo poprzerywaną dialogami mającymi rozładować napięcie, połaskotać trochę te poważne twarze ratujące świat przed złymi, zbuntowanymi maszynami. Wychodzi to bardzo chimerycznie i niezbyt skutecznie. Film jednak na szczęście dla siebie pod tą płachtą wizji dyskusji o stworzeniu przez nas samych naszych przyszłych wrogów i nieustannej tautologii, skupiony jest na ekspresji. W jednej chwili dostajemy kolejny dance makabre wielkich maszyn, co oczywiście ubogo nie jest zrobione, ale w kolejnej na przykład ciśnienie spada i pojawia się wielka luka wypełniona rozmowami o lojalności oraz oddaniu. Dialogowo film w ogóle nie radzi sobie, dlatego też ogląda się to jak po prostu walki robotów dobrych i złych, bez żadnych odcieni, głębin, czy większej temperatury. Oni się po prostu biją w imię jakiś ideałów. Ani ta bitka nie jest historycznie dla kina spektakularna, a te całe idee i moralność pełniąca warte nad historią, to po prostu wątłe tło.

Niestety też elementy zaskoczenia i przetasowanie charakterów, zwroty akcji, nie są na tym poziomie, żeby zrobić na widzu wrażenie. Są poprawne, nie rażą, ale pozostawiają nas wobec swoich zagrywek obojętnymi.

Za dużo widzieliśmy w tym umaszczeniu filmów – od Terminatora, Łowcy Androidów z pewną świeżością tematu i drążenia go, nie tylko dbania o wizualną satysfakcję i rozrywkę, po Transformersów, którzy już oddalają się od jakiejkolwiek refleksji. Nieustanne sceny walki również z otwierania buzi z niedowierzania mogą zamienić się w otwieranie buzi do ziewnięcia. Pacific Rim: Rebelia, nie ma nic do powiedzenia, prócz pochwalenia się efektami specjalnymi. A i rebelia tutaj taka nijaka, nazbyt kontrolowana.

4/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…