RECENZJA: Motyle 0
Temat reaktywacji rodzinnych więzi poprzez spotkania po latach to jedna z popularniejszych historia drogi forsowana przez kino. Motyle również zabierają się za temat zaszywania ran w rodzeństwie, które wiele doświadczyło w dzieciństwie i każde z nich inaczej to „odreagowuje” w dorosłym życiu. Tylko że robi to z wielką fantazją, przekornie, absurdalnie. Precyzyjnie również prowadzi historię humorem sytuacyjnym. Dodaje do tego lekką drwinę z ckliwych przypowieści o porządkowaniu relacji, leczeniu traum, ale bez bajerowania, czy w formie instant.
Zaczynamy historię od poznania po kolei każdego z trojga rodzeństwa wychowanego w małej, tureckiej wsi. Podróżujemy od jednej postaci do drugiej przyglądając się trochę, jak dzieciństwo zdeterminowało ich ciąg dalszy. Cemal, najstarszy z rodzeństwa jest paradującym, dla wielu wręcz żałośnie w swoim stroju służbowym, astronautą, który strajkuje wraz z innymi kolegami po fachu, by wysłano ich w kosmos. Kenan gwiazdorzy w lokalnych pubach wykorzystując status aktora, a właściwiej „aktora”, obecnie dubbingującego zwierzęta w filmach. W życiu Suzi zjawiamy się również w nie najkorzystniejszym momencie, ale z pewnością granicznym i osiągającym maksimum jej cierpliwości. Niedługo później zobaczymy ich w jednym kadrze, w jednym samochodzie, wracających do miejsca, z którego bez sentymentu wyjechali po samobójstwie matki. Cemal jako najstarszy z rodzeństwa dostaje telefon od ojca z prośbą o przyjazd. Niecodzienna to sytuacja, bo rodzina nie utrzymuje ze sobą kontaktu. I nie tylko dzieci odcięły się od ojca, ale one też sobą nawzajem się niespecjalnie interesują. Jednak będą musieli się w pewnym momencie wwiercić w coś, co na różne sposoby zabetonowali w sobie, gdyż wyruszą chętnie bądź mniej w odwiedziny do ojca.
To kino totalnie zjawiskowej i niecodziennie opowiedzianej podróży w przeszłość dla naszych bohaterów. Moment konfrontacji ze sobą nawzajem i różnymi utajonymi przez lata pretensjami oraz dla nas widzów z turecką kulturą w bardzo ekscentrycznej formie. Humor tutaj nastawiony jest na opcje w pralce „wirowanie”– góruje też nad innymi metodami budowania fabuły. Humor sytuacyjny, absurd jest nośnikiem wydarzeń, nie tylko rozrzedzeniem tematu i sposobem uniknięcia bezpośredniego dramatu. Przy czym nie umniejsza skali sytuacji, tylko urealnia o ironio czasami tym historię – przy największych traumach, stratach, dramatach, człowiek w pewnym momencie może już tylko zareagować śmiechem.
Tak blisko jest tutaj do obłędu. Środowisko, które spotykają na miejscu idealnie się wkomponowuje. Nie jest tylko dla salw śmiechu widowni, ale zwielokrotnienia niezrozumienia sytuacji w jakiej się znaleźli, dezorientacji co nagle spoczęło na ich barkach. Są w miejscu, gdzie wybuchają kury, bo najadły się wysypanego prochu z ciężarówki, a pastor podczas ceremonii powątpiewa w swoją wiarę. Tak naprawdę ta aberracja doskonale podbija akcje filmu i na poziomie wyjątkowej budowy oraz nieprzewidywalnego nastroju. Jednak też po to, by coś zdemaskować – jedyny sposób, by oszpecić piękno, to ukazać jego szaleństwo pisał w Szklanej Zupie Jonathan Caroll. No i w Motylach o to się rozchodzi. Nasi bohaterowie nie fruwają na co dzień, jak tytułowe motyle. Są raczej ćmami lecącymi do jakiegokolwiek światła desperacko poprzez zgniatającą ich przeszłość. Uświadamiają to sobie, ale jest w tym charakter z Pociągu do Darjeeling Wesa Andersona. Bez wysokich tonów o rodzinnych zawirowaniach, zwichrowaniach. Nie do końca poważnie o sprawach poważnych, ale z ciepłem i nieobojętnością, które wzbudza w nas utożsamianie się.
Czasami trzeba zwariować, by z czegoś się wydostać. Motyle lekkie, jak motyle, ale to nie tylko tyle – fuck it i do przodu. W tym szaleństwie jest metoda. Wielki bałagan w życiu ograny wielkim humorem, ale nieprzerysowanym bezmyślnie. Bardzo specyficzna i nad wyraz oryginalna afirmacja życia, bo niedoskonałego, a mocno splątanego. Uwaga, podczas podróży będzie trzęsło. Zapnijcie pasy!
Ocena: 8,5/10
Komentarze 0