Redaktor na FDB.pl oraz innych portalach filmowych. Pisze, czyta, ogląda i śpi. Przyłapany, gdy w urzędzie w rubryczce "imię ojca" próbował wpisać Petera Greenawaya.

RECENZJA: Spider-Man Uniwersum 1

Spider-Man Uniwersum to, bez dwóch zdań, najlepszy film o Człowieku-pająku jaki kiedykolwiek trafił na małe i duże ekrany. Komiksowa esencja wypływa z każdej sceny filmu: ze sposobu prowadzenia narracji, z masy easter-eggów, które widz spotyka na każdym kroku oraz w sposobie animowania obrazu. Forma, w jakiej opowiedziana zostaje historia nowego Spider-Mana to przełożenie struktury komiksu 1:1 – gratka dla dużych i małych, dla nerdów i niedzielnych odbiorców kina rozrywkowego.

Widzieliśmy już herosów, stających na straży nowojorskich dzielnic (uniwersum The Defenders), superbohaterów ratujących państwa, Ziemię oraz cały wszechświat. Tym razem stawka postawiona zostaje znacznie wyżej – młody Miles Morales oraz grupa Spider-Manów musi dołożyć wszelkich starań, aby ocalić szereg równoległych wymiarów. Okazuje się bowiem, że zły Kingpin stworzył maszynę, przywołującą odpowiedników Człowieka-pająka z różnych uniwersów.

Prosta konstrukcja fabularna pozwala twórcom penetrować wieloletnią tradycję komiksów Marvela, wytykając na każdym kroku irracjonalne klisze oraz spopularyzowane tendencje. Nie ma się co dziwić, że samoświadoma zabawa wybrzmiewa w równie humorystyczny sposób, skoro za scenariusz odpowiadał Phil Lord – twórca LEGO. BATMAN. Animacja osadzona w klockowym uniwersum DC pozwalała śmiać się z Człowieka-nietoperza. Inaczej sprawa wygląda w przypadku Spider-Man Uniwersum. Tutaj widz pęka ze śmiechu wraz z głównymi bohaterami filmu – nie jednym superbohaterem, a kilkoma skrajnie różnymi interpretacjami Spider-Mana.

Równocześnie obserwujemy wartką genezę zupełnie nowego Człowieka-pająka, który nie trafił dotąd na duże ekrany. Nie było to łatwe, gdyż w przeciągu dwóch dekad widz otrzymał już dwie bliźniaczo podobne historie narodzin superbohatera – pierwszej dokonał Sam Raimi w swojej (innowacyjnej jak na tamte czasy) trylogii; druga przypadła niesławnemu Niesamowitemu Spider-Manowi. Twórcy symbolicznie kopią grup superbohaterowi Raimiego (ciekawy easter-egg do odnalezienia w pierwszych scenach Spider-Man Uniwersum), na jego miejsce ustanawiając zupełnie nowego, nastoletniego herosa. Podobnie jak Czarna Pantera czy Wonder Woman, Miles Morales odcina się od „białego” kanonu kina superbohaterskiego, w którym kostium mógł przywdziewać wyłącznie Amerykanin z nieskazitelnie szeroką szczęką. Protagonista animacji to Meksykanin – mam nadzieje, że na przestrzeni kolejnych filmów (jeśli takie oczywiście powstaną, w co szczerze wierzę) twórcy rozwiną jego kontekst etniczny. Równocześnie to zadziorny bohater, z którym nastolatkowie na całym świecie utożsamią się niemal od pierwszych scen.

Nie było jeszcze równie „komiksowego” filmu w historii kina. Przytoczony przeze mnie termin nie odnosi się wyłącznie do sposobu prowadzenia fabuły – bardziej chodzi mi o formę, w jakiej zawarte zostają przygody Moralesa. Pop-art wychodzi tu naprzeciwko innowacyjnej kresce, którą trudno odnaleźć pośród innych amerykańskich produkcji spod znaku Disneya czy Minionków. Narracyjna struktura podlega „okienkom w komiksie” (właściwie każdy kadr wygląda, jakby widz właśnie otworzył numer „The Amazing Spider-Man”), te wzbogacone zostają polami z tekstem, w których rozbrzmiewają myśli głównego bohatera (dokładnie tak, jak ma to miejsce w papierowych historiach o Człowieku-pająku). Mało? Obraz zostaje wzbogaconym literalnymi onomatopejami, kolory jednoczą się z literackim wyobrażeniem postaci, zaś niektóre przejścia montażowe przypominają proces kartkowania powieści graficznej. Bez dwóch zdań, Spider-Man Uniwersum to formalne arcydzieło kina superbohaterskiego. Prawie dwie dekady temu po podobne środki wyrazu sięgał Ang Lee w swoim Hulku – dopiero tutaj zostają one dopracowane niemal do perfekcji.

Warto również nadmienić, że każda nietuzinkowa postać z innego wymiaru, która pojawia się na przestrzeni filmu, posiada własną, autonomiczną szatę graficzną. Słodka Japoneczka ze Spider-robotem zostaje animowana w konwencji anime z oczywistymi naleciałościami kultury kawaii. Spider-Man Noir wygląda jak owoc miłości Franka Millera z Małym Cezarem (serio, postać bez dwóch zdań mogłaby się pojawić w którymś z tomów „Sin City”), zaś prosiaczek w stroju Człowieka-pająka daje upust slapstickowym żartom z kreskówek (nawiązania do Looney Tunes są bardziej niż czytelne). Największe obiekcje posiadałem właśnie wobec ostatniej interpretacji Spider-Mana – na szczęście twórcy trzymają rękę na pulsie, tworząc z niego pełnoprawną postać, a nie pustą marionetkę pod śmiech z puszki.

Spider-Man Uniwersum to walentynka wysłana przed czasem do fanów komiksów. Wyważony hołd złożony popkulturze, w tym zmarłemu niedawno Stanowi Lee. Humor bawi do łez, te czasem smakują goryczą, ponieważ dramat i tragedia drażnią kanaliki łzowe skuteczniej od cebuli. W Spider-Manie Uniwersum definitywnie najgorzej radzi sobie linia fabularna. Jest prostą narracją w stylu klasycznej teenage dramy o nastolatku, który ma problemy w szkole, równocześnie ucząc się, jak być prawdziwym superbohaterem. Na szczęście wszystko, co dzieje się wokół klasycznej fabuły sprawia, że moje gałki oczne przybierają kształt serca i wyskakują z głowy. Rewelacja!

Moja ocena: 8+/10

P.S.: Przy okazji recenzji Venoma zauważyłem, że studio Sony nie potrafi realizować kina superbohaterskiego. Nie odwołam moich słów, tylko bardziej je doprecyzuję. Sony nie wie, jak realizować aktorskie kino o super-ludziach. W przypadku animacji radzi sobie czasem lepiej od Pixara.

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…