Średniawy film i mało śmieszna komedia 7
Zosia, pani psycholog, obchodzi właśnie czterdzieste urodziny. W tym wieku nachodzą ją życiowe refleksje. Mimo bycia szczęśliwą wolałaby zaznać owej radości znacznie wcześniej, nawet o kilkanaście lat. Główna bohaterka chciałaby poznać swojego drugiego męża przed nieudanym pierwszym małżeństwem, pragnie uratować babcię przed śmiertelnym wypadkiem i przyjaciółkę przed mężem – damskim bokserem. Tak się składa, że dzień urodzin Zosi wypada w sylwestra. A nadchodzący Nowy Rok ma być przewrotny – świat wstępuje w nowe tysiąclecie. Pluskwa milenijna sprawia, że nasza bohaterka w pierwszy dzień dwutysięcznego roku, podczas grzmotów i błyskawic, przenosi się do roku 1987. Zrozumiałe, że doznaje szoku, kiedy budzi się u boku Darka – byłego męża, a nie Kuby – współmałżonka z roku 2000. Zagubiona w komunistycznej Warszawie Zosia zamierza rozwieść się z niewiernym mężem i odnaleźć wybranka swego serca o kilka lat wcześniej. Pani psycholog ingeruje w kontinuum czasowe, by zmienić przyszłość na lepsze. Jednak nawet dokładna znajomość tego, co ma nastąpić, nie czyni zadania łatwym.
Fabuła jak na polskie kino interesująca i innowacyjna, można powiedzieć, że zahacza o science-fiction, jednak pomysł wydaje się zapożyczony, żeby nie mówić podkradziony z innych produkcji. Widać podobieństwo do seriali Życie na Marsie, a także Ashes to Ashes, które powstały wcześniej niż Koń trojański. W tym drugim tytule główna postać to również pani psycholog, która ląduje w niepoprawnych politycznie latach 80. Przypadek czy celowe podpatrzenie ciekawej koncepcji?
Film jak na komedię, i to komedię Machulskiego, wyjątkowo nie śmieszy. Jedyną postacią wnoszącą regularną porcję humoru jest mąż Zosi, Darek – fenomenalnie zagrany przez Roberta Więckiewicza. Jego odzywki do żony, a także sweterki doprowadzają do szczerego śmiechu. A tak poza nim to może co najwyżej uśmiechniemy się, słysząc absurdy komuny. Brakuje humoru płynącego od głównej bohaterki.
Obraz Machulskiego z pewnością wyróżnia się scenografią, którą dopieszczono ze szczegółami, jeśli chodzi o ukazanie czasów PRL-u. Mamy fryzury i ubrania, które dziś są nie do przyjęcia, a sprawiają, że łza kręci się w oku, gdy wspominamy epokę komunizmu. Choć sam nie pamiętam tego okresu, to jednak film bije takim właśnie sentymentalizmem. Zabrakło nieco większej liczby utworów muzycznych z tamtych czasów. Przecież Polska posiadała wtedy więcej kapel niż tylko Perfect i Maanam.
Machulski w scenariuszu dopuścił się czegoś, czego nie akceptuję w filmach związanych z podróżami w czasie. Mianowicie pozwolił na zmianę wydarzeń w przyszłości. Pomijając fakt, że nawet kiedy zaakceptujemy samo przemieszczanie się w czasie i że ingerencje są logicznie niemożliwe, należy pamiętać, że kinematografia i telewizja wyprodukowały już niezliczone masy tytułów z takową fabułą. Nie doczekaliśmy się świeżego spojrzenia na tematykę wędrówek w czasie, tak samo jak nie dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę sprawiło, że Zosia wylądowała w latach 80. Niby straciła przytomność, ale nie powiedziano nam, w jaki sposób.
Przed filmem miałem nadzieje na dobrą komedię o czasach, które wielu z nas wspomina, a niekoniecznie chcielibyśmy do nich wrócić. Niestety, okazało się, że Machulski zaserwował nam kolejne rozczarowanie wśród polskich produkcji, a przy okazji obniżył poziom swojego warsztatu.
I jeszcze na koniec. Kiedy wreszcie przeminie stereotyp, przedstawiony również w filmie, że sushi zrobione jest z surowej ryby?
Niezła komedia, choć nie czuć ani trochę klimatu PRLu, zdecydowanie Machulski swoje dobre filmy ma dawno za sobą. Choć nie powiem, film przyjemnie się ogląda.