Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Komik
Andy Kaufman (
Jim Carrey) rozpoczyna opowieść o swoim życiu. W dzieciństwie marzył o występach w telewizji. Do połowy lat 70. gościł na scenach niewielkich klubów w Los Angeles zabawiając publiczność m.in. naśladowaniem Elvisa Presleya. Właśnie numer z Presleyem okazał się tym, w którym po raz pierwszy całkowicie zaakceptowała Andy'ego publiczność...
Jim Carrey rozśmieszył mnie jako Andy Kaufman, chociaż nie do końca. Ale muszę przyznać, że muzyka oraz dowcipy bardzo przypadły mi do gustu. Moja ocena wynosi 7, bo od momentu kiedy dowiadujemy się, że główny bohater umiera na raka nie dzieje się nic szczególnego. Nawet filmik z zachęcaniem ludzi do śpiewania nad trumną w kościele nie sprawia, że mam ochotę się uśmiechnąć. Nawet końcowa scena z wykonaniem "I Will Survive" Glorii Gaynor – mimo że samą piosenkę bardzo lubię, to wciąż mi jest na twarzy smutno z tego powodu, że nie ma już Andy’ego między nami. Bo to postać, któremu widz kibicuje z całego serca i duszy, żeby wyszedł z tego bagna, jakim jest niewątpliwie nowotwór. Ten film uczy nas pokory, żeby nikt nas nie zechciał posądzić o narcystyczne zaburzenie osobowości. 7+/10