300 Spartan, prawie 120 minut pięknych obrazów i 0 emocji. 7
Po raz pierwszy w życiu wyszedłem z kina usatysfakcjonowany, a jednocześnie rozczarowany. Oczekiwałem, mówiąc krótko, zajebistej, efektownej rozrywki. I dokładnie to dostałem. A jednak czegoś zabrakło.
Wizualnie „300” plasuje się obok Sin City, będącego również ekranizacją komiksu Millera. I podobnie jak film Rodrigueza, obraz Snydera ożywia na ekranie kadry pierwowzoru, zachowując wierność jego stylistyce i klimatowi. Od pierwszej do ostatniej sekundy „300” zachwyca konsekwentnym stylem i kolorystyką. Scenografia jest prosta, plenery zazwyczaj sprowadzają się do surowych skał, a mimo to każda klatka nadaje się na plakat.
To, co tygrysy lubią najbardziej, czyli sceny walk, są wyborne. Choreografia jest perfekcyjna, zdjęcia doskonałe, a spowolnienia zastosowane dokładnie tam, gdzie trzeba i w odpowiednich ilościach. Przeciwnicy tracą nogi, ręce i głowy, a cyfrowa, wyglądająca bardzo komiksowo (to nie zarzut) posoka tryska, aż miło. Jeśli dodać do tego rewelacyjną muzykę, łączącą w sobie tradycyjne, patetyczne melodie z ostrym, gitarowym brzmieniem, otrzymamy potężną dawkę miodności.
Aktorzy grają nieźle (ze szczególnym uwzględnieniem Gerarda Butlera i Rodrigo Santoro; co za charyzma!), sceny akcji wymiatają, nie zabrakło kilku zabawnych dialogów, a niecałe dwie godziny zleciały mi jak z bicza strzelił. Niestety „300”, poza zbyt dużą ilością patetycznych przemów, cierpi na brak emocji. Niczego więcej, jak tylko emocji. Zaangażowania w film, przejęcia, szybszego bicia serca i tego specyficznego uczucia, że oto ma się do czynienia z czymś wyjątkowym. Takim właśnie filmem jest wspomniane Sin City. Równie genialne od strony wizualnej co „300”, a jednak znacznie lepsze, bo opowiadające wciągające historie, z galerią kapitalnych postaci.
„300” jest rozrywką w najczystszej postaci. I dobrze, bo tym właśnie ma być. Liczyłem jednak na odrobinę więcej; bezduszność tego filmu czyni z niego tylko i wyłącznie gumę dla oczu. Perfekcyjną, ale jednak gumę. Czy mam ochotę obejrzeć „300” ponownie? Nie. No właśnie.
Jakoś nie odnajduję się w tym Snyderowskim sznycie. Balansuje to na krawędzi wyczucia i dobrego smaku.