Recenzja filmu Wesa Andersona "Grand Budapest Hotel" 9
Wes Anderson po raz kolejny zabiera nas w podróż do świata, którego już nie ma i z nostalgią kreśli przejmującą opowieść pełną wątków kryminalnych, jak i humorystycznych.
Na bohatera opowieści obiera sobie uroczego bawidamka pana Gustava H. (Ralph Fiennes), który wyznacza klasę i ład panujący w hotelu. Jako konsjerż załatwia rzeczy zgoła niemożliwe, wabi uśmiechem, roztacza niesamowity zapach i z przyjemnością dogadza starszym gościom hotelu Grand Budapest (szczególnie kobietom). Cały porządek ulega zmianie, kiedy jedna z jego kochanek, Madame D. (ucharakteryzowana nie do poznania Tilda Swinton) zostaje zamordowana. Gustav otrzymuje w spadku drogocenny obraz, co nie podoba się synowi hrabiny (Adrien Brody). Postanawia on samodzielnie rozstrzygnąć sprawę rozdysponowania majątku matki.
Pościgi, tajemnicze zaginięcia, ironiczne komentarze i sytuacje kreślone grubą kreską towarzyszą bohaterowi i jego wiernemu pomocnikowi, boyowi hotelowemu (Tony Revolori), przez cały film. Trudno oderwać wzrok od wyrazistych bohaterów z przerysowaną charakteryzacją i zgrabnie dopasowanymi kostiumami. Lobby boy, Zero, wywołuje uśmiech swym dorysowanym wąsikiem i przeogromnymi oczami. Widzimy, jak z biegiem czasu z młodego podlotka staje się mężczyzną zastępując nieudolną kreskę nad wargą prawdziwym wąsem.
Anderson niczym magicznym pędzlem maluje na ekranie kolorowy świat. Z pastelowymi barwami i intrygującą muzyką Alexandra Desplat, która nadaje rytm opowieści. Przyspiesza tempo albo delikatnie otula spokojnymi dźwiękami, budując charakterystyczny dla Andersona nastrój. Reżyser odchodzi od obrazu panoramicznego na rzecz starodawnego 4:3, co już stawia go w opozycji od komercyjnych propozycji Hollywood.
Grand Budapest Hotel opiera się na kliszach i stereotypach, ale zostają one doprawione szczyptą ironicznego poczucia humoru, które obnaża słabości ludzkiego postrzegania i wpadania w schematy. Wes Anderson zaserwował ucztę dla zmysłów, pozostawiając niemal w każdej scenie swój wyraźny odcisk.
8/10 – Najdoskonalsza aktorska wersja kreskówki jaką widziałem, to była moja pierwsza myśl po seansie. Dzięki Bogu, że Johnny Depp zrezygnował z roli, zapewne jego sztampowe wykonanie postaci głównego bohatera odebrałoby filmowi połowę uroku. Czaru który objawia się w przepięknie skomponowanych kadrach, aż może trochę szkoda, że Wes Anderson zdecydował się na taki, a nie inny zabieg stylistyczny, z trzema aspect ratio, w końcu jego docelowy widz nie miałby problemu z połapaniem się w miejscu akcji.
Wracając do aktorstwa, Ralph Fiennes jest tutaj niesamowicie świeży, choć można rzeczywiście dostrzec pewne chwyty w których odnalazłby się Depp. W zastępie gwiazd chyba najmocniej brylują Adrien Brody i Willem Dafoe, dużą rolę ma też dość bezbarwny Edward Norton, reszta raczej jedynie pokazuje się widzowi. Trudno nie polubić tego filmu, awanturniczej, niesamowicie absurdalnej opowieści z toną równych gagów. Moim ulubionym jest chyba ten z niekończącym się przełączaniem rozmówców pomiędzy hotelami, oraz wymawianiem nazwiska i pozycji Fiennesa z należnym szacunkiem.