Stara miłość nie rdzewieje 9
Oto nadszedł ten dzień! Dzień premiery siódmej części sagi Gwiezdnych wojen. Dzień, na który czekał każdy fan serii, każdy kinoman, po prostu każdy. Wielka, aczkolwiek nieodkrywająca wszystkich kart kampania reklamowa tylko napędzała całą machinę, która miała za zadanie jak najlepiej sprzedać widzom, i tak już przecież uznaną markę. Jej skutki widać już po pierwszych dniach wyświetlania. Film bije i nadal będzie bił rekordy kasowe. A jak wygląda sama produkcja J.J. Abramsa?

Zacznijmy może od początku i powiedzmy co nieco na temat samej fabuły. Oczywiście tekst nie będzie zawierał spoilerów i opis będzie dosyć oszczędny. Akcja filmu rozpoczyna się po około 30 latach od wydarzeń, które znamy z Powrotu Jedi. Imperium upadło, a schedę po nim przejęła kolejna złowroga organizacja – Nowy Porządek. Rządzona jest ona przez potężnego i tajemniczego Snoke’a. Gdzieś w innej części galaktyki, generał Leia Organa wysyła swojego najlepszego pilota z tajną misją – ma dowiedzieć się, gdzie ukrywa się Luke Skywalker. Towarzyszy mu droid BB8. Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, coś idzie nie tak. Banda szturmowców pod dowództwem Kylo Rena najeżdża na wioskę. I później zaczyna się już tylko i wyłącznie dobra zabawa.
Nie będę ukrywał. Podchodzę do tego filmu bardzo emocjonalnie. Czekałem na niego bardzo długo, targają mną jeszcze emocje po seansie i pod żadnym pozorem nie zamierzam być obiektywny. Do tej pory Mad Max: Na drodze gniewu był uważany przeze mnie za film roku, jednak po seansie siódmej części gwiezdnej sagi muszę zmienić nieco moje zdanie. Od dzisiaj to właśnie obraz J.J. Abramsa jest dla mnie filmem roku.

Wydaje mi się, że największa siła tej historii tkwi w postaciach. Jasne, jest to wielkie, epickie kino przygodowe z wybuchami, laserami, pięknymi statkami kosmicznymi i walką na miecze świetlne. Te elementy są jednak tylko i wyłącznie smakowitym deserem do dania głównego. Przebudzenie mocy to prawdziwa plejada cudowanie napisanych i przedstawionych postaci. Urocza, aczkolwiek wojowniczo nastawiona do życia Rey, niepozbawiony humoru, buntownik z wyboru Finn, pilot Poe Damerona nie stroniący od rzucenia jakimś zabawnym żartem, czarny charakter z… charakterem czy wreszcie przesympatyczny droid BB8.
A przecież nie można zapominać o starej gwardii na czele z Hanem Solo i Chewbaccą. Ich relacje z głównymi bohaterami są naprawdę rozegrane w mistrzowski sposób. Czuć pomiędzy wszystkimi postaciami chemię. Wspólna walka młodych gniewnych u boku ludzi, którzy swoje przeżyli i nie jedną zmarszczkę na twarzy mają, tylko ich napędza. Można odczuć, że jest to zgrana ekipa gotowa oddać życie za drugiego. I to jest fajne, że reżyserowi udało się połączyć dwa pokolenia w jedną całość.

Wizualnie Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy prezentuje się wyśmienicie. Wielkie ukłony dla Abramsa za to co udało mu się stworzyć w tym filmie. Czuć w nim ducha starej trylogii i tego, że jest to film stworzony dla fanów, przez fana. Efekty specjalnie wspaniale współgrają ze scenografią, która jest prawdziwą scenografią, a nie wytwór grafików komputerowych. Różnorodność kosmicznych ras, kostiumów i lokacji to element, który tylko i wyłącznie działa na korzyść filmu.
Czy film Abramsa ma wady? Tak, ma. Największy zarzut mam dla postaci Snoke’a, którą gra Andy Serkis. Stworzono w technologii motion caputre istota wydaje się być potraktowana po macoszemu, jej wygląd dodatkowo nie robi zbyt wielkiego wrażenia. Jeśli chodzi jednak o samo jej przedstawienie, to wydaje mi się, że jej losy zostaną rozszerzonej w kolejnych częściach sagi. W ogóle cała ta produkcja to preludium do rzeczy – mam nadzieję – pięknych. Przebudzenie mocy sprawił, że ósma część otrzymała potężną bombę z potencjałem, na jeszcze lepsze kino. Wam i sobie tego właśnie życzę. A na razie niech moc będzie z Wami. Bierzcie swoje miecze świetlne i lećcie do kin.
Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem SW i niestety "Przebudzenie mocy" też tego raczej nie zmieni. Film jest niezły i zdecydowanie bliżej mu klimatem do epizodów IV-VI, co w moim mniemaniu jest sporym plusem dla filmu Abramsa, ale nadal w całej historii brakuje mi jakiegoś elementu, który potrafiłby mnie zachwycić. 6/10