Spokojny Bond ocala świat 5
Bond upaja się swoją wielkością. To nazwisko-marka, które przyciągnie do kin wiernych fanów. A z pewnością zachęci kilku nowych amatorów kina pościgów, intrygi i tajemnicy. Sam Mendes dokładnie wykorzystuje znane nam schematy i klisze, buduje odwołania do poprzednich odsłon opowieści o przygodach agenta 007, ale brakuje mu zdecydowania i energii, którą posiadał Skyfall, przez co najdłuższy Bond nie obfituje w emocjonalne szaleństwa, a jest jedynie poprawną wariacją na temat.

Tajemnicza organizacja oplata swoimi mackami coraz większy obszar. Żądza władzy i kontroli przepływu informacji na całym świecie napędza jej działania. Zamachy i widmo terroryzmu stają się tylko narzędziem do zastraszenia i osiągnięcia celu. Tym z kolei jest przejęcie agencji rządowych oraz zlikwidowanie londyńskiej sekcji 00 w MI6, do której należy James Bond (Daniel Craig). Spectre niesie w sobie niesamowite pokłady tajemniczości i grozy. W końcu bogaci panowie (i panie!) mają wpływ na realny obraz świata, w którym inwigilacja i drony przejmują kontrolę nad zwykłymi obywatelami. Obawy Orsona Wellesa stają się rzeczywistością i tylko niestrudzony agent 007 z pomocą Q i M jest w stanie powstrzymać ich działania. Będzie musiał zmierzyć się z duchami przeszłości i stanąć oko w oko z Franzem Oberhauserem (Christoph Waltz) będącym ucieleśnieniem zła, a do tego rodzinną reminiscencją.
Sam Mendes posiadał asa w rękawie w postaci mrocznej organizacji Spectre, ale niestety go nie wykorzystał. Skupił się na pięknych obrazach i zabawie konwencją (momentami puszcza oko do widza), ale całość osiada w przydługich scenach, które nie budują napięcia. Dzięki temu widzimy helikoptery niebezpiecznie balansujące nad ziemią, szalony pościg samochodowy, podróż pociągiem czy bezczynne oczekiwanie na pustyni. Nic, czego byśmy nie znali. Nawet kobiety Bonda są wciąż piękną ozdobą. Choć potrafią się bić i zadbać o siebie, nie wychodzą poza ramy dam w opresji, które należy ratować.

Spectre mogło być dużo lepsze, ale pojawiły się nietrafione rozwiązania (nieco teatralne spotkanie organizacji w Rzymie) czy za długie sceny, które nie wnoszą nic do akcji. Więcej tu popisów rodem z Mission Impossible i kontemplacyjnych spojrzeń, które kładą się cieniem na rytmie opowieści niż skondensowanej dawki szpiegowskiego kina. Zabrakło ducha Jamesa Bonda, nieśmiertelnych gadżetów i namiętnej atmosfery, która byłaby w stanie utkwić w pamięci na dłużej. Agent 007 chyba się starzeje, a miłość roztapia mu chłodne serduszko wybawiciela świata.
Gdy zobaczyłem długi wstęp praktycznie bez cięcia, już wiedział, że film będzie trzymać poziom. Oglądało się dobrze, ale zabrakło Bonda.