Kolejne miasteczko do zniszczenia 5
Oglądając Opętanych można dojść do dwojakiego wniosku. Po pierwsze: amerykańskie kino klasy B jest w niewiarygodny sposób skonwencjonalizowane, zaś zapas tematów i sposobów ich użytkowania jest zbiorem zamkniętym i – jak się wydaje – dość ograniczonym. Drugi wniosek jest taki, że wszelkie próby przełamania schematu w tego rodzaju kinie, przeniesienie akcentu na inny aspekt filmu, z góry skazane są na porażkę i owocują tylko zmianą jednej kalki na drugą.

Przyglądając się konstrukcji fabularnej filmu, wachlarzowi postaci i ogólnej wymowie dzieła Brecka Eisnera, trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser wybrał sobie kilka filmów, obejrzał je, a następnie wyciągnął z nich kilka motywów i skleił ze sobą, tworząc produkcję absolutnie pozbawioną oryginalności czy inwencji. W Opętanych można znaleźć odwołania do kina pandemicznego w rodzaju Epidemii, gdzie tajemniczy wirus rozprzestrzenia się w małym miasteczku, przekształcając spokojnych mieszkańców w nieco lunatycznie poruszających się psychopatów, z wielką lubością mordujących wszystko, co się rusza (co z kolei w jasny sposób odsyła do kina zombie, ze szczególnym naciskiem na 28 dni później). Jak zwykle w takich wypadkach do akcji wkracza armia – ucieleśnienie bezdusznego systemu, który nie dba absolutnie o dobro mieszkańców i zarażonych, zainteresowany jest głównie zatuszowaniem swoich błędów (co mieliśmy chociażby w koreańskim The Host), zaś głównymi bohaterami uczyniono miejscowego szeryfa i jego żonę – ucieleśnienie ładu i porządku, a z drugiej strony rodzinnego ciepła i empatii (rozwiązanie znane m.in. z 30 dni nocy). Takie pożyczanie sprawdzonych motywów prowadzi jednak do ślepego zaułka: niby twórcy odchodzą od modelu zombiastycznego (w którym bohaterowie walczą przede wszystkim z zarażonymi, dosłownie wycinając sobie drogę przez masę gnijącego ciała), skupiając się bardziej na przeżyciach ludzi i emocjach związanych z ucieczką, jednak i tak prowadzi to do dość sztampowej ścieżki, gdzie kolejne postacie giną w trakcie podróży, a jedna z nich koniecznie musi altruistycznie poświęcić się dla reszty. Wydaje się, że film byłby zdecydowanie atrakcyjniejszy, gdyby reżyser rozszerzył perspektywę, spróbował spojrzeć na to od strony szeregowego żołnierza, lub skontrastować ze sobą dwie grupy podążające innymi ścieżkami – jednak niczego takiego nie ma. Eisner od początku do końca ślizga się po schemacie, nie siląc się zbytnio na wprowadzenie przekształceń lub jakiejś ambiwalencji.
Efekt jest taki, że film, określany jako horror bądź thriller, nie przeraża. Dla miłośnika gatunku wykorzystane kalki będą łatwe do odczytania i nie staną się żadnym wyzwaniem; produkcja okazuje się po prostu przewidywalna – a dla utworu grozy to bardzo niedobrze. Fakt ten boli tym bardziej, że są w filmie sceny całkiem niezłe, hipnotyzujące, przejawiające pewien ciekawy zamysł aranżacyjny – choćby w opuszczonym szpitalu, kiedy widz słyszy tarcie metalu o podłoże, jednak długo nie jest w stanie go zidentyfikować; podobnie jest z motywem trzech myśliwych, urządzających sobie krwawe łowy. Z drugiej strony, te zabiegi równoważone są przez dość standardowe rozwiązania – uderzenia w wysokie tony, rękę wyskakującą zza pleców, czy trupią mordę, która dziwnym trafem znalazła się tam, gdzie nikt się jej nie spodziewał. Paradoksalnie - napięcie pojawia się w chwilach, kiedy nic się nie dzieje; bowiem gdy akcja się dynamizuje, ten nastrój znika, zastąpiony przez nie do końca satysfakcjonującą walkę. Na dodatek trudno znaleźć postać, z którą wartałoby się utożsamić – szeryf (Timothy Olyphant) jest ostoją spokoju, racjonalizmu i odwagi; jego żona (Radha Mitchell) to kobieta, którą należy się zająć, niepewna, skazana na pomoc swojego męża. W zasadzie tylko Russ (Joe Anderson) nie wydaje się płaską kalką; z jednej strony to przyjaciel i zastępca szeryfa, nie raz ratujący mu życie, z drugiej jednak ambiwalencję wprowadza fakt, że jest jednym z zarażonych. Spośród całej trójki to on jest najciekawszym bohaterem – bo w dużej części nieprzewidywalnym i najmniej posągowym.

Z lektury tego tekstu z pewnością wyziera obraz dość przygnębiający: schematycznego, nieszczególnie przerażającego horroru, który niewiele ma do zaproponowania miłośnikowi gatunku lub nieco bardziej wymagającemu widzowi. I niewątpliwie tak jest. Trzeba jednak oddać nieco sprawiedliwości filmowi Eisnera: mimo absolutnego braku oryginalności da się w nim wyczuć klimat i z pewnym zainteresowaniem przyglądać się perypetiom bohaterów, tym bardziej, że pod względem realizacyjnym (scenografia, zdjęcia, muzyka) film stoi na przyzwoitym poziomie. Jeśli komuś nie przeszkadza schematyczność, lubi natomiast sprawnie technicznie zrealizowane kino klasy B, a przy okazji nie ma zbyt wielkich oczekiwań, powinien być zadowolony z tej rzemieślniczej roboty. Ja osobiście nie mam poczucia straconego czasu, ale polecać też zbyt aktywnie nie będę.
wysoko reklamowany, a nie wyszło nic dobrego, jedyne co dobre to sceny gore, te akurat są dobrze zrobione, poza tym nic nowego.