Droga do Rzymu to bardzo kręta ścieżka pełna surrealistycznych i absurdalnych sytuacji, ale zawierająca w sobie wiele inteligentnych i refleksyjnych wniosków. 8
Szukacie w kinie jeszcze eksplozji wyobraźni i kogoś, kto niespecjalnie trzyma się jakichkolwiek reguł gatunkowych i pokazuje szaleństwo, pozornie niekontrolowane? Takim właśnie poważnym materiałem filozoficznym i obfitą w tezy narracją, do której trzeba dostać przez warstwy absurdu i specyficznego żartu, jest Droga do Rzymu, Tomasza Mielnika. To droga naprawdę pełna zakrętów. To trip na kwasie, ale nie zrobiony by nabroić, a naprawdę pozastanawiać się nad kondycją współczesnego świata.
Nasz bohater pracuje w Muzeum Narodowym w Rzymie. Patrzy, jak ludzie patrzą. Na tym poziomie wyboru zawodu bohatera mamy już metaforę poczucia odosobnienia. Kto spojrzy na człowieka wśród takiej ilości piękna, jakie oferuje obecna tutaj sztuka? Tak, to tylko podkreśla samotność, wyobcowanie, poczucie odrzucenia i stania obok świata, naszego bohatera. Jest apatyczny, lekko autystyczny, czego przecież świat nie lubi. Dowodem tego, że żyje jest praca jego serca i mózgu. „Jest martwy, tylko jeszcze o tym nie wie”. Pewnego dnia spogląda na niego kobieta, która pojawia się w Muzeum regularnie i go zaczepia. Kiedy nasz stróż uświadomi, że ta piękna i wystrojona dama zwraca się do niego, nie może uwierzyć, że zaprasza go na spotkanie. W wyobraźni snuje wizje ich namiętnej przyszłości – romantyk z niego – a ta planeta nie sprzyja takim charakterom.
Okazuje się, że dociera poprzez spotkanie do osoby (lekarza?), który obiecuje mu, że zrobi z niego normalnego człowieka. O niczym innym nasz bohater nie marzy. Jednak, by dokonać tej „dobrej zmiany” musi ukraść dzieło z Muzeum, w którym jego zadaniem jest właśnie pilnowanie obrazów, by coś takiego, jak kradzież nie miało miejsca. Oczywiście, nie waha się ani chwili – tutaj powstaje nam nawet quasi kryminał – jest kradzież, jest śledztwo. Sztuka jest ważna, ale sztuka życia i akceptacja społeczeństwa o wiele bardziej. Musi go tylko przewieźć w odpowiednie miejsce.
Wsiadamy do pociągu i słysząc odjazd, naprawdę dostajemy filmowy odjazd. Autor wykorzystuje szyderstwo, by pokazać w jak dogorywającym stanie jest religia, świętość, sakralność, sztuka, w stolicy przecież spotkania Boga z artystą, jak w Wielkim Pięknie. Do tego mamy pomysł na narrację abstrakcyjną, przerysowaną, z humorem Monty Pythona oraz estetycznym opakowaniem, przemyślanymi kadrami i nieprzywiązaniem do rzeczywistości Wesa Andersona. Do tego melancholia i gabinet zwierciadeł oraz rentgen ludzkich osobliwości naprawdę jest bardzo Anderssonowski, ale tym razem mówimy o Royu Anderssonie.
Ta cała plejada inspiracji i lunapark wyborów narracyjno-estetycznych zadaje masę nieśmiesznych pytań, mimo że i dialogowo i obrazowo zaśmiejemy się wielokrotnie. Nasz bohater przecież porywa się na kradzież obrazu, bo dzięki temu może zostać „wyleczony” i być normalny. Jednak od kiedy podróżuje ze skradzionym obrazem napotyka postaci, które poważnie prowokują go do aktualizacji pojęcia: normalność. Czy zostanie normalnym nie utrudni mu jednak jeszcze bardziej życia w szalonym i pogubionym społeczeństwie? Czy naprawdę bycie dziwakiem, jest czyś dziwnym?
Droga do Rzymu jest wariatkowem, które przestrzega regulaminu i nawet jeżeli czasami się gubi, to jest w czym. Film nie pozostawia żadnych wątpliwości, że to nie jest surrealistyczna przygoda bez treści. Ekscentryczny obraz tylko udaje, że nie daje się kontrolować. Tak naprawdę to pełne wyobraźni, metaforyczne pokazanie współczesnej Wieży Babel, utraty wiary ludzi w siebie samych i czegokolwiek nad nimi. Bo dzieło powinno znać umiar, ale wcale nie musi go przestrzegać.
Nie jest to typowa komedia lecz kino autorskie bo film bardziej skłania do refleksji niż śmieszy.