Świetnie zainscenizowana makabreska, która na zmianę powoduję spięcie i rozluźnia. Bawi się gatunkiem horroru bardzo zgrabnie, będąc też nośnikiem opowiadania o klasowości. 7
Makabreska, ogrywanie konwencjonalnych scen z horrorów dla wytworzenia nowego, hipnotyzującego zjawiska koszmaru sennego. To my to wielka inscenizacja, uczta zgrywy z konwencji, ale jednocześnie realny dreszcz, gdzie gromki śmiech miesza nam się chwilami z nerwowym. To też bardzo mądre zasygnalizowanie, że przerażenie nie musi brać się ze zjawisk kompletnie odrealnionych i z innego świata, a wywodzić się z prawdziwego.
Wszystko zaczyna się od sceny sprzed kilkunastu lat, kiedy mała Adelaide ucieka przerażona pewnym doświadczeniem z gabinetu luster. Potem przenosimy się już do momentu, kiedy wraz z mężem i dwójką dzieci wyrusza do domku na plaży. Tam też wracają do niej wspomnienia sprzed lat i pewne niepokojące przeczucia. Od początku ciśnienie wzrasta, nienachalnie, ale dobrze odczuwalne. Bardzo szybko na podjeździe naszych bohaterów pojawi się w ciemności rodzina trzymająca się za ręce. To, co wydawało się dla Gabe obłędem żony i kompletną abstrakcją, okazuje się prawdą. Dziewczynka, którą Adelaide spotkała w dzieciństwie, nie była jej odbiciem lustrzanym, a żywą postacią, która powróciła do jej życia. Podobizny ich samych, jak gdyby klony ubogie o moralność, posiadają filozoficzny stan „szału dionizyjskiego”, który u człowieka blokują wartości etyczne oraz intelekt. Okazuje się, że sobowtórów istnieje o wiele więcej, a ich obecność wykracza poza płaską codzienność. Nadchodzą w ramach krwawej zemsty, vendetty, rozsmakowani w pragnieniu odwetu za to, że nie doświadczyli tego, co ci na górze. Manifestują swoje niezadowolenie. Oni schowani w podziemiu są pokrzywdzonymi odpadami, które nie zasługują na ogród rozkoszy ziemskich.
Opowieść, którą snuje brawurowo Jordan Peele, wręcz bezczelnie, skutecznie i nie trzymając się kurczowo gatunku, jest kolejny raz igraniem z komfortem widza. Dostajemy popkulturową mieszankę, ale świadomie wyselekcjonowanych składników. Horrory opowiadające o jakiś satanistycznych grupach, o nadejściu „obcego”, do tego z klaustrofobicznej psychodramy przechodzimy w rozrzutną historię niczym w apokalipsie zombie. Mamy satysfakcjonujące wycieczki dla kolekcjonera śladów kultury do „Lśnienia”, danse macabre (śmierci nie można uniknąć) czy innych klasyków kina grozy lub groteski. Binarność tego dzieła robi również wrażenie. Po grząskim gruncie stąpa reżyser, ale się nie zapada. Wdrążenie specyficznego poczucia humoru, kpiarskiego i szyderczego jest wymienne z kompozycjami strasznymi, ale mającymi źródło w ludziach, a nie duchach, potworach czy innych postaciach zaświatów. Zdecydowanie twórca nie idzie na skróty, a z widzem gra w rosyjską ruletkę, traktując go inteligentnie. Zabawa w podchody z widzami i bohaterami. Wstrząsanie i rozluźnianie. Dezintegracja spokoju. Ucieleśnianie nie tak oddalonych lęków.
Udanym i niecodziennym zjawiskiem jest również stworzenie horroru z warstwą społecznego zaangażowania poprzez zilustrowanie postępującej walki klas. Ekstremalnie, bo w takiej, a nie innej formie reżyser zestawia ze sobą bohaterów uprzywilejowanych z ewidentnym i pełnym ofiar ekstremalnym strajkiem ich podobizn, które chcą mieć dostęp do tych samych dóbr i przywilejów. Co sprawia, że oni mają lepiej? Skoro przecież wizualnie nawet są tacy sami. W tym niepokojącym obrazie jest zawarta metafora. Realizuje się przerażająca wizja przyszłości o przepaści pomiędzy statusami.
To my to film, którzy dużo kombinuje, czasami zestawienie są zbyt pstrokate i trochę efekciarskie, nieznajdujące uzasadnienia w narracji. Jednak jest to dzieło z wieloma ambicjami, które się urzeczywistniają. Reżyser wypełnia maksymalnie obraz z doskonale nastrojonym instrumentem, znając różne akordy uczuć. Idą po nas z widłami. „Jeszcze jest czas uniknąć najgorszego” – pisał o klasie niższej, w głośnym tekście na łamach magazynu „Politico” multimilioner Nick Hanauer. Tutaj już są z nożycami.
Poprawne kino, jednak daleko mu do Get Out. Zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Zakończenie przewidziałem po paru minutach. Akcenty komediowe zupełnie niepotrzebnie "rozluźniały" klimat. A miało być tak pięknie… 7/10.