Slender Man albo nowa Linia życia przypominają narwane bestie, którym czasem udaje się wyrwać z klatki. Nocne istoty od początku szaleją na wolności, nie znając litości dla swoich widzów. 6
Argentyński horror wyrasta ze środowiska miejskich legend, przekształcając świat przedstawiony w duszny armageddon zjaw oraz upiorów. Nocne istoty nie biorą jeńców, są drapieżne i bezwzględne – przerażają w zapętlonym tunelu grozy, wywołującym ekstremalne wrażenia za pomocą praktycznych efektów specjalnych. Konwencjonalna i duchowa (do pewnego stopnia) kontynuacja kultowej Strefy mroku przypomina dzikie zwierzę wypuszczone z klatki.
Rozpoczyna się niczym klasyczna antologia niskobudżetowych nowel filmowych (jak Alfabet śmierci albo V/H/S). Demián Rugna wprowadza trzy historie, których korzeni można doszukiwać się w miejskich legendach oraz internetowych creepypastach. Każdy wątek przybiera inny płaszczyk z pokaźnej szafy stylistów grozy (tym razem diabeł ubiera się w Argentynie). Mamy zatem chłopca, który powstaje z martwych i wraca do rodziny (niczym w „Cmętarzu zwieżąt” Stephena Kinga), demony gnieżdżące się w ludzkim ciele oraz szereg innych maszkar z innego wymiaru. Wszystkie wątki stopniowo zachodzą na siebie, tworząc luźną ramę narracyjną.
Niczym w kultowej Strefie mroku także tutaj spektrum grozy rozpięte zostaje pomiędzy horrorem czystej krwi oraz specyficzną pulpą o bliźniaczych wymiarach oraz wędrowcach podróżujących między czasem i przestrzenią. Całokształt nasączony zostaje napięciem między tym, co paranormalne, a tym, co wyimaginowane. Podobnie jak w pierwszych tekstach nurtu ghost story (np. „W kleszczach lęku” Henry'ego Jamesa), także tutaj poziom dyskomfortu wznoszony jest na narracyjnym dualizmie. Cienka granica dzieli obszar zjawisk nadprzyrodzonych od majaków zrodzonych w chorym umyśle jednego z bohaterów Nocnych istot. Szkoda zatem, że Demián Rugna w pewnym momencie dał ponieść się najprostszym chwytom współczesnego rynku dla widzów lubiących się bać: duszna atmosfera skąpana zostaje krwią, a gore – może nie tak dosadne jak w Hostelu czy Nocnym pociągu z mięsem – wbija ostre przedmioty w kończyny bohaterów.
Nocne istoty są potwornie intensywne. Spektrum grozy popada tutaj w permanentny wir, strasząc od pierwszej do ostatniej sceny. Diabelski młyn napędzany zostaje płodną – i mroczną – wyobraźnią reżysera i scenarzysty, przybierając na tempie wraz z każdą sceną oraz celnym chwytem. Niskobudżetowy argentyński horror znacznie różni się od bogatszych tytułów z hollywoodzkich studiów. Slender Man albo nowa Linia życia przypominają narwane bestie, którym czasem udaje się wyrwać z klatki. Nocne istoty od początku szaleją na wolności, nie znając litości dla swoich widzów.
Horror Demiána Rugny nie jest idealny. Fabuła sypie się wraz z piętrzeniem kolejnych wątków, narracja rozpada się pod ciężarem paranormalnej aktywności, przesyt drapieżności zaś stopniowo przydusza widzów w fotelach kinowych. Brakuje czystej narracji. Brakuje chwili oddechu w nawarstwiającym się armageddonie zjaw. Brakuje też bohaterów, którym można byłoby kibicować w trakcie najniebezpieczniejszej nocy ich życia. Seans dostarcza traumatycznej frajdy tylko wtedy, kiedy widz przymknie oko na nawarstwiające się nieścisłości oraz naciągane rozwiązania fabularne. Nocne istoty w żadnym razie nie równają się horrorom pokroju nowego Halloween, Dziedzictwa. Hereditary czy Cichego miejsca. Co w tym złego? Grają w zupełnej innej lidze, w której bezlitośnie niszczą konkurencję.
W przeciwieństwie do pana Pawła Mosakowskiego uśmiałam się, ale dla wielbicieli filmów typu "Paranormal activity" albo "Obecność" może to być dobra propozycja na seans.