Mokry sen polskiego targetu – skrupulatnie zobrazowany w filmie – znów spełnia katharsis trzem paskom na dresie. 3
Co tu dużo pisać… W Kobietach mafii 2 pornografia (śmierci i seksu) staje się zamienną słowa „dysgrafia”. Na ekranie cały czas coś się dzieje, jest krwawo i wulgarnie. Typowy Vega. Fabuła prowadzi właściwie donikąd i tylko mokry sen polskiego targetu – skrupulatnie zobrazowany w filmie – znów spełnia katharsis trzem paskom na dresie.
Brak rozbudowanej promocji najnowszej odsłony patologicznego uniwersum Patryka Vegi może wskazywać, że formuła gangsterskich filmów pod biało-czerwoną banderą stopniowo zaczęła się wyczerpywać. Kampania marketingowa bliźniaczo przypominała tę użytą przy Pitbullach albo Botoksie. Na nikim nie zrobiła większego wrażenia. Film zarobi swoje, z tym nie ma nawet co polemizować – nie ściągnie jednak przed ekrany takich tłumów jak poprzednie widowiska Vegi. Możliwe, że trzecia część „Kobiet mafii” będzie zarazem ostatnim tchnieniem veganizmu. Nie ma czego żałować, tym razem sławny czy niesławny twórca poszedł już na zupełną łatwiznę.
Kobiety mafii 2 to właściwie kompilacja każdego motywu, który pojawił się we wcześniejszych filmach Patryka Vegi. Mamy zatem drapieżne kobiety i przystojnych gangsterów – jest gore, parę niewyparzonych gąb do obicia oraz rap. Problem polega na tym, że żadnej postaci nie można w filmie lubić, co więcej: nie można im nawet kibicować. Widz śledzi przerysowane sceny – pościg na wiejskich drogach przypominający odcięcie najtańszego kuponu od „Szybkich i wściekłych”, faktycznie, przynosi on dobrą zabawę, ale w inny sposób niż chciałby tego twórca. Całokształt właściwie nie angażuje odbiorcy w przedstawione wydarzenia. Narracja pędzi na złamanie karku, po raz kolejny streszczając wydarzenia z serialu. Ten zadebiutuje w polskiej telewizji za kilka miesięcy. Oczywiście, sprawia to, że część scen właściwie nie ma większego znaczenia dla przedstawionej historii. Fabuła staje się pretekstem do eksploracji podświadomości części rodzimej widowni, która pędzi w BMW po pustym parkingu, by na samym końcu zrobić efektowny „drift” (skutek Diablo. Wyścig o wszystko?). W połowie filmu można machnąć rękę: niech się dzieje – nikt nie spodziewał się przecież za ten film nominacji do Oscara. Gdyby tylko sąsiad na fotelu obok nie śmiał się do łez z każdego ksenofobicznego żartu…
Patryk Vega uprawia bowiem postkolonialną narrację. Sięga po każdy rodzaj szowinizmu. Stale nosi w sercu oraz w głowie pamięć dziadka, który – jak śpiewa pewien offowy zespół – „zginął pod Monte Casino”. Taka jest ta nasza polska duma narodowa. W końcu jesteśmy najczystszym państwem w Europie, jak próbowała mnie przekonać pewna obca mi kobieta, przypadkiem napotkana na ulicy. Nie zrozumiałem. Do dziś uważam, że chodziło jej o dział z alkoholem w Żabce. W Kobietach mafii 2 wszystko, co wiąże się z obcą kulturą, traktowane jest antagonistycznie oraz z dozą niezdrowego dystansu. Na ulicach Kolumbii można spotkać wyłącznie kartele narkotykowe. Ten wątek wydaje się o tyle zabawny, że przypomina „fan fiction” napisane tuż po zobaczeniu serialu Narcos. Znacznie bardziej antagonistycznie prezentuje się natomiast percepcja twórcy na Bliski Wschód. Tutaj można doszukiwać się ideologicznego dualizmu większości jednostek, bezrefleksyjnie noszących na piersi gwiazdę szeryfa z napisem: „rasizm”. Przedstawieni tam islamiści z jednej strony stanowią obiekt seksualnej fascynacji Justyny „Siekiery” (Aleksandra Popławska), z drugiej – zagrażają zamachem terrorystycznym. Nie byle gdzie – na polskiej paradzie patriotycznej! Z pierwszego motywu, fetyszu na punkcie obcych kultur oraz osób znajdujących się w ich zakodowaniu, naśmiewał się już Jordan Peele w filmie Uciekaj!. Drugi – łechcze receptory nienawiści Polaków.
Poprzedni film Patryka Vegi, Plagi Breslau stanowił koherentną całość z klarowną linią narracyjną oraz przejrzystą fabułą. Niestety, nie można tego powiedzieć o Kobietach mafii 2. Jak już wspomniałem, historia gna szaloną prędkością punto na niskim podwieszeniu, z tłumikiem oraz wypasionym spoilerem. Szkoda zatem, że każdy wątek (takowe są trzy – mniej lub bardziej powiązane ze sobą) znajduje na mecie złoty strzał. Deus ex machina wygląda, jakby Vega w trakcie pisania spojrzał na zegarek i pomyślał: „Cholera!” – podejrzewam, że twórca Botoksu bywa wulgarny – „Cholera! Trzeba już kończyć”. Finał to bowiem zbieranina absurdów, o których ludziom nigdy się nie śniło. W zapomnienie odchodzą kolejne żarty o wsadzeniu bohaterom rzeczy do odbytu albo męskich tancerzach go-go na przesłuchaniu do pracy w nocnym klubie – powraca za to botoksowy motyw ze szpitalem i handlem ludzkimi organami. Dzieje się to ze stratą dla odbiorcy.
Vega co jakiś czas próbuje mrugnąć do widza. Niestety, częściej wygląda to, jakby po prostu mu groził. Twórca bezmyślnie cytuje Wściekłe psy w reżyserii Quentina Tarantino (scena tańca w lesie przed torturami) oraz pozwala aktorom sparodiować ich wcześniejsze role. Agnieszka Dygant dalej pogrywa ze swoją kreacją w serialu „Niania”. Krzysztof Czeczot parodiuje natomiast większość ról z komedii romantycznych, w których przyszło mu się ostatnimi czasy pojawiać. Takie filmoznawcze easter eggi, żeby nie było zbyt nudno.
Czy warto? Odpowiedzcie sobie sami…
Oj, co tu się nie działo.. Normalnie poplątanie z pomieszaniem, ale fajne. Taki wyłącznik myślenia, za to lubię Vegę, że zawsze ugotuje potrawę ala fast food, człowiek niby je, ale nigdy nie jest najedzony, a wręcz przeciwnie. Po wszystkim nawet pozostaje niesmak :D Ale to jest taki typ producenta, reżysera, który tworzy dla kasy, nie dla wyższych wartości- oczywiście to tylko moje zdanie. Stara się wszystko jakoś ze sobą połączyć, tylko mam wrażenie, że tego jest za dużo, za szybko i sami aktorzy nie bardzo potrafią nadążyć za wizją Vegi.