Halucynogenne doświadczenie, dziewicza wyprawa po różnych stanach świadomości, polemizująca z tendencyjnymi horrorami. Z Ogrodu rozkoszy ziemskich do piekła Dantego. 9
Letni trip i ballada o niewinnej urodzie, ale z twarzą potrafiącą zmieniać bardzo często mimikę. Takim świetnym i niezdyscyplinowanym szaleństwem, z wyobraźnią, która nie mieści się w żadnym gatunkowym opakowaniu, jest Midsommar. biały dzień. To kino immanentne, obłędnie doskonałe w swoim obłędzie. Z jednej strony serwuje nam rozżarzoną do czerwoności z groteską, absurdem percepcyjną karuzelę i wandalizm gatunkowy, z drugiej zadaje dosyć poważne i śmiałe pytania o granicę tolerancji cudzej kultury. W tym całym doświadczeniu, a raczej ataku na nasze wszystkie zmysły film brawurowo wprowadza odważną refleksje o ignorancji innych przez amerykańskie społeczeństwo, desperacji w poszukiwaniu zrozumienia i wsparcia oraz przyzwolenia na niezakłócane przeżywanie emocji. Z Ogrodu rozkoszy ziemskich do piekła Dantego.
Dani doświadcza ogromnej, rodzinnej tragedii, która doprowadza ją do załamania, powoduje całkowite zwątpienie i przewlekły lęk oraz brak poczucia bezpieczeństwa. To doświadczenie ekstremalne, gdyż została z dnia na dzień osamotniona i przeżywa traumę. Jej chłopak Christian troszczy się o nią, ale emocjonalnie nie potrafi się z nią skomunikować. Wraz z kumplami planują wyjazd do północnej Skandynawii na dziewięciodniowy festiwal kompletnie odseparowany od współczesności, zapowiadający elektryzujące doświadczenie. Dani chce zabrać się z nimi, mimo że jej chłopak bardzo sobie tego nie życzy, a również większości jego kumpli, prócz organizatora wycieczki wychowanego w tej specyficznej komunie, uwierają stany emocjonalne Dani. Nie widzą dla nich miejsca w swoim eskapistycznym i hedonistycznym bytowaniu, gdzie dłubanie w uczuciach jest jakąś niepożądaną histerią.
Ostatecznie dziewczyna wyrusza razem z nimi i od początku widać, że najwięcej współczucia i zrozumienia uzyskuje od zapraszającego przyjaciół do siebie, Pellego. On sam odnalazł w tym środowisku, do którego zmierzają, wszystko, czego brakowało mu po stracie bliskich. Zachowania, rytuały i tradycje nieskażonej współczesnością od wielu lat wioski kompletnie zaskakują przybyszy z wielkiej metropolii. Goście zachowują się, jakby wpadli na festiwal muzyczny posłuchać zespołów folkowych i dowiedzieć się co nieco o kulturze, nie wiedząc kompletnie, czego tak naprawdę doświadczą. Wjeżdżają w świat, który nie bez powodu kamera symbolicznie pokaże, jak wywraca się do góry nogami w momencie przekroczenia jego granicy.
Ari Aster idzie naprzeciw horrorom na wielu poziomach skutecznie, z korzyścią dla warstw znaczeniowych i bogactwa odniesień do różnych nurtów, motywów w sztuce i kulturze. To dzieło totalne, satysfakcjonujące na poziomie kinofilskiego quizu, ale i kompletnej hipnozy oraz współodczuwania, niczym w bad tripach Gaspara Noé uczuć towarzyszących naszym bohaterom. Tym filmem można się zaciągać, otumaniać, ale też podejść analitycznie, bo Aster proponuje nam opowieść o niezwykłym szaleństwie, doskonale przez niego kontrolowaną. Bezczelność w niszczeniu strefy komfortu widza od fundamentów jest ambitnie wywołana nie postaciami pozaziemskimi, potworami spod łóżka, a mgłą idylli świętowania przesilenia letniego, za którą kryją się krwawe rytuały, pogaństwo i coś, co nie wykracza poza realizm, ale też nie pozostaje w sferze legend. Ta pierwotność, zwrócenie się w stronę dawnego, wiara w spotkanie żywiołów na początku wprawi w zdziwienie naszych bohaterów. Jednak nastąpi imponujące i świadome przerysowanie kultywowanych tradycji połączonych z dziewiczą wyprawą po różnych stanach świadomości. Dlatego niezdiagnozowane jednoznacznie dzieło jest również doskonałym przykładem mind-game, zatarciem granicy pomiędzy widzianym a wyobrażonym i dezorientacją w używaniu słowa „prawda”.
Ta cała, solidnie zbudowana irracjonalna, przekraczająca granice, bawiąca się z nami, nami i z bohaterami oraz przyzwyczajeniami, postmodernistyczna historia nie jest też dla samej transowej, dziwacznej przyjemności. Dziwacznej, ponieważ oczywiście nie brakuje tu ofiar, a jednak umowność świata, doskonale poprowadzona groteska i wycieczki do kina klasy B, dystansują nas wobec traktowania śmierci jako czegoś poważnego. Ta strategia raczej udowadnia, że w kinie, jak mówiła Agnieszka Holland, „można zabić”. Film nie musi być kompasem dobra i zła, etycznym przewodnikiem. Ari Aster udowadnia, że w kinie jest przyzwolenie na wszystko i autora ograniczyć może wyłącznie własna wyobraźnia.
Podczas tej całkowicie roznamiętniającej i lubieżnej, wspólnej, halucynogennej przygody, forma nie wypycha z ekranu sensów, a przygląda się pobojowisku współczesnych kultur i zagubieniu w płynnej nowoczesności stojącej nad przepaścią. Z jednej strony mamy wgląd na początku w życie młodych Amerykanów piszących doktoraty, ale nieskażonych głębszą myślą czy niekomunikujących się z emocjami wyższych rzędów. Z drugiej docieramy do miejsca innej skrajności. Ludność, która bezkrytycznie, co najmniej wątpliwie, w oparciu o pewne wierzenia, dokonuje rzeczy makabrycznych. Tutaj powstaje intrygujące pytanie o granicę wolności i asymilacji kulturowej. Czy jeżeli komuś dzieje się krzywda, to kultura, która do tego doprowadza, dalej powinna być w ramach bezwzględnej poprawności tolerowana, czy jednak nie ma usprawiedliwienia na odbierania komukolwiek życia? Ekstremizmy w obie strony zbierają ponure żniwo albo na poziomie emocjonalnej pustki (którą nasza bohaterka zapełnia zrozumieniem ze strony odwiedzonej, zamkniętej społeczności), albo poprzez krzywdę, która – niezależnie, z jakiego powodu wyrządzona – nie zmienia swojego znaczenia.
Najsprytniejsze w tym estetycznie sycącym utworze jest to, że tak naprawdę może te wszystkie analizy mają bardzo krótką datę przydatności i nadają się do kosza, bo to wszystko iluzja. A może mamy do czynienia z teatrzykiem kukiełkowym i hucpą, a to po prostu banda zwyrodnialców i przestępców?
Midsommar. W biały dzień to nieposkromiona empiria nieustannej niepewności, ale niewynikającej z prostego strachu produkowanego przez horrory. Jednak ta niepewność nie irytuje, a podnieca, podrywa skutecznie naszą koncentracje pejzażami i detalami. Nie trzeba czekać na ciemność, by mieć do czynienia z mrokiem ludzkich słabości i namiętności. Nie ma opieki od wiecznego słońca. Jest tak jasno, ale przebiegle i konsekwentnie nic nie jest do końca jasne.
Interesujący i zaskakujący scenariusz ,coś innego oryginalnego. Zaczyna się prawie sielankowo ,nie licząc rodzinnego incydentu . Towarzystwo to nic innego jak sekta która ma własny plan ,który realizuje bez względu na wszystko … Ogólnie dobrze się ogląda . Może lekko zniechęcać do podróżowania w kierunku Skandynawii ;)