Wywiad z Nickiem Parkiem
Był Pan jeszcze studentem w National Film and Television School, kiedy rozpoczął Pan pracę nad pierwszą częścią przygód Wallace'a i Gromita, "A grand day out"?
Tak, rzeczywiście był to mój projekt z końca studiów. Napotkaliśmy trudności ze zdobyciem wyposażenia, bowiem szkoła nie dysponowała żadnymi materiałami do animacji. Potrzebowaliśmy dużo czasu, aby znaleźć odpowiednią kamerę : byłem już w połowie trzeciego roku, kiedy wreszcie otrzymałem potrzebny mi sprzęt. W konsekwencji powtórzyłem rok, aby skończyć mój film. Ostatecznie, zaproponowano mi pracę w Aardman Animations.
Rozpoczął Pan "A grand day out" w 1982 roku. Kiedy zakończył Pan realizację?
W 1989. Potrzebowałem sześciu lat ! Nigdy bym nie przypuszczał, że zajmie mi to tak dużo czasu. Pod koniec pierwszego roku, miałem sfilmowaną tylko pierwszą stronę scenariusza. Wielokrotnie miałem ochotę to przerwać, ale przecież włożyłem w ten film tyle miłości...a nie chcąc się chwalić, nigdy czegoś podobnego wcześniej nie widziałem. Czułem, że muszę go skończyć.
Skąd wzięły się postacie Wallace'a i Gromita ?
Pracując nad "A grand day out", zagłębiłem się w swoje szkice i odnalazłem dwie postacie, z których jedna miała na imię Gromit, zaś druga ..... w ogóle nie miała imienia. Imię Wallace wymyśliłem później. Zaś Gromit, było na początku imieniem kota ! Na moich pierwszych rysunkach, Wallace nosił płaski kapelusz i szelki. W momencie, kiedy musiałem wybrać głos, moje postacie uległy zmianie. To dosyć zabawne, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że Wallace przypomina mojego ojca. Oczywiście nie chodzi tu o podobieństwo fizyczne, ale o pewne cechy charakteru. Dopatrzyłem się także i innych podobieństw, pomiędzy moimi postaciami a członkami mojej rodziny. Myślę, iż nieświadomie, inspiruję się swoją przeszłością w czasie realizacji przygód Wallace'a i Gromita. W ten oto sposób, lampa Wallace'a jest wierną kopią lampy mojej babci. Po zakończeniu "A grand day out" i po skonstruowaniu tych wszystkich wynalazków, przypomniałem sobie, że kiedy byłem dzieckiem moi rodzice skonstruowali przyczepę kempingową praktycznie z niczego, właściwie z jednej pary kół. Narzucili na nią pudło i udekorowali je meblami z przeceny, piętrowymi łóżkami i tapetą. Wszystko zaś ustawione było w taki sposób, byśmy mogli tam żyć w siedmioro podczas wakacji. W ten oto sposób podróżowaliśmy po kraju Gallów. Moje dzieciństwo pełne było podobnych rzeczy. Mój ojciec spędzał swój wolny czas w garażu, fabrykując przedziwne różności. Ja z kolei miałem sześć pudełek, schowanych pod łóżkiem, wypełnionych różnymi rupieciami : częściami starych zabawek, które znalazłem, maszyn i wieloma innymi. Takie pudełko nazywałem "moim pudełkiem na rzeczy ważne" i opowiadałem swym braciom, jak pewnego dnia zbudujemy rakietę, bądź wehikuł czasu, jeśli tylko wszystkie te rzeczy skrzętnie zachowamy. Zawsze to lubiłem : science-fiction i zwariowane przygody!
Powiedział Pan, że chciałby nakręcić film pełnometrażowy. Czy jego bohaterami będą Wallace i Gromit ?
Trudno powiedzieć. Bardzo lubię pracować z Wallacem i Gromitem, są naprawdę przemili i uważam ich po trochu za swoje własne dzieci. Ale im bardziej film jest ambitny, tym trudniej wszystko kontrolować. Być może byłoby lepiej, żebym zrobił coś zupełnie innego.
Teoretycznie, mógłby Pan nakręcić film pełnometrażowy za 3-4 miliony funtów?
Tak, teoretycznie ! Ale podstawowym kosztem takiego filmu jest cena stresu ! Podczas realizacji "Wściekłych Gaci" wszyscy byliśmy chorzy i wprost zawaleni pracą. Na dodatek nie mieliśmy pieniędzy. Myślę, iż tutaj tkwi problem. To dlatego bez przerwy bijemy się o większą ilość pieniędzy.
Wallace i Gromit stali się niezwykle popularni. Czy wyobraża Pan sobie, że mógłby ich Pan "wypożyczyć", na przykład, telewizyjnemu serialowi ?
Nie, nigdy. Po sukcesie "A grand day out", wiele osób pytało się prosto z mostu: "Ile chcecie za 52 odcinki?". Pytali na serio. Niektórzy nawet wyłożyli pieniądze na stół. Wiedzieliśmy, że 52 odcinki to szaleństwo. Ale kiedy ci ludzie zdali sobie sprawę, ile czasu potrzeba, aby zrobić 5 minut filmu, zaczęli patrzeć na nas z ukosa. Zawsze sobie mówiłem, że jeśli zrobilibyśmy serial, ludzie powiedzieliby :"To nie jest tak dobre jak oryginał" i byłoby to prawdą. Problem z tego rodzaju animacją jest taki, że jest ona bardzo osobista. Ponieważ używamy modeliny, animator u nas pracujący, musi umieć właściwie modelować, a ponadto znać zasady animacji trójwymiarowej. Co więcej, w przypadku dłuższych filmów, musi mieć pewną jednolitość stylu, co jest bardzo trudne. Niełatwo znaleźć dobrych animatorów w ogóle, tym trudniej jest znaleźć dobrych animatorów modeliny.
Jakiego materiału używa Pan do zrobienia swoich figurek ?
Modeliny Harbotts.
Czy we "Wściekłych Gaciach", sam się Pan zajmował animacją ?
Podzieliliśmy się pracą we dwóch. Steve Box zajął się Pingwinem, pewnymi częściami Gromita i Wallace'a. Inni animatorzy byli odpowiedzialni za kilka niewielkich części. Poza tym Peter Lord wydatnie nam pomógł w trakcie pracy. Obecnie, próbujemy dokształcić jednego z asystentów, aby mógł zostać animatorem i zajmować się przede wszystkim Wallacem. Ale jak na razie, muszę jeszcze interweniować i dawać mu wskazówki. Nie jest łatwo skopiować czyjś styl, szczególnie jeśli chodzi o animację modeliny. To tak, jakby chciał Pan podrobić czyjeś pismo lub podpis. Jest to coś niezwykle osobistego
.
Czy ma Pan wrażenie, podczas realizacji "Golenia owiec", że reżyseruje Pan po raz pierwszy ?
Tak. We "Wściekłych Gaciach" robiłem to tylko częściowo, ale tym razem reżyseruję znacznie więcej. Sprawdzanie pracy, wykonanej przez innych, jest czasem nużące, a czasem wręcz frustrujące.
Ile minut filmu można zrealizować w ciągu jednego dnia pracy ?
Dwie lub trzy sekundy. Ale tylko w przypadku scen nieskomplikowanych.
Jak daleko więc posuwa Pan troskę o szczegół, kiedy robi Pan plan sytuacyjny?
Zazwyczaj, na jeden plan przypada jeden rysunek. Jeśli w danej scenie dzieje się więcej, robię dwa lub trzy rysunki.
Wyrazy twarzy i tym podobne szczegóły są więc pozostawione poszczególnym animatorom ?
To nie takie proste. W planie sytuacyjnym staram się streścić kluczowe momenty. Jeśli dzieje się zbyt dużo i trudno się w tym połapać, wtedy robię kilka rysunków. Na przykład, gdy widać postać, która najpierw się śmieje, a potem jest przerażona, rysuję tylko najważniejszy moment i podpisuję : "Wallace śmieje się, następnie jest przerażony".
Wydaje się, iż "Golenie owiec" jest inspirowany "Brief encounter" Davida Leana ?
Owszem, film ten zainspirował mnie nieco, ale mój scenariusz jest całkowicie odmienny. Wpłynął na mnie przede wszystkim jego romantyczny aspekt. Zawsze lubiłem ten film i niewątpliwie pamiętałem o nim pisząc "Golenie owiec". Ale wraz z Bobem Bakerem, współscenarzystą, wymyśliliśmy własny scenariusz, odnoszący się skądinąd do wcześniejszych przygód Wallace'a i Gromita. Generalną ideą, zapożyczoną z "Brief encounter", jest idea tłumionej miłości, miłości bardzo angielskiej. Nasi bohaterowie mówią do siebie niewiele, ale są to słowa wiele znaczące. To właśnie zaczerpnęliśmy z filmu Davida Leana.
Ostatnią sceną "Wściekłych Gaci" jest widok Pingwina za kratkami. W miarę jak kamera oddala się, stwierdzamy, że pingwin nie jest w więzieniu, ale w zoo. Czy jest to dowód na to, że lubi Pan zwierzęta, czy też jest to odwołanie do "Creature comforts"
Tak, to prawda, że lubię zwierzęta i myślę nawet, że ta scena jest zdradą mojej opinii o zoo. Pamiętam, iż w pierwszej wersji, scenariusz zaczynał się od ucieczki Pingwina z zoo i że chciałem, by początek przypominał trochę "Mission impossible" lub "La grande evasion"( Wielka ucieczka ) : wieże strażnicze, szperacze omiatające teren, więzień przedzierający się przez drut kolczasty - i w końcu pingwin umykający z zoo. Zostawiłem tę scenę na koniec, gdyż uważam, że jest śmieszna i realistyczna : zabawnie jest wyobrażać sobie zoo jako więzienie dla niegodziwych zwierząt.
Myśli Pan, że brytyjska publiczność, mająca słabość do zwierząt, jest szczególnie na to uczulona ?
Tak jest w przypadku Gromita. Brytyjczycy lubią psy. Wielu ludzi już mi mówiło : "Mój pies patrzy na mnie jak Gromit !" Myślę jednak, że sukces filmu zawdzięczamy postaciom; publiczność przywiązuje się do nich, a nawet identyfikuje się z nimi. Bezsprzecznie, zyskały one sympatię widzów.
Według Tima Burtona, uciążliwą rzeczą w animacji jest konieczność szczegółowego zaplanowania pracy. W ten sposób, kiedy już kręci się film, pozostaje tylko ścisłe trzymanie się planów. Co Pan o tym myśli ?
Nie, nie sądzę, aby to tak funkcjonowało. Często miewam nowe pomysły i kiedy zaczynamy kręcić, nie ograniczamy się jedynie do ścisłego wypełniania planów. Gdyby tak wyglądała nasza praca, byłoby okropnie nudno. Zawsze jest miejsce na improwizację, nawet gdy plan sytuacyjny jest sprecyzowany i usiłujemy wszystko przewidzieć, aby każdy wiedział, co ma robić. I mimo że kieruję nieco animatorami, oni sami są po części reżyserami, którzy kierują grą aktorów. W istocie można powiedzieć, że i oni muszą być aktorami. Wspólnie dyskutujemy o każdej scenie i o pobudkach, jakimi kierują się postacie. Aby film był naprawdę udany, animatorzy muszą postawić się na miejscu postaci.
Musiał się Pan nauczyć zaufania do innych animatorów ?
Tak, szczególnie gdy chodziło o Wallace'a i Gromita. Niemniej, wszystko dobrze poszło, jestem otoczony wspaniałymi animatorami i wiem, że mogę im zaufać !
Nie angażuje się aktora tylko po to, by wykonywał słowo w słowo polecenia reżysera, ale by był w stanie wnieść coś od siebie. Z tego punktu widzenia to, co robię ma wiele wspólnego z kinem akcji. Skądinąd, filmuję zawsze nieco więcej niż potrzeba, by zostawić sobie miejsce na improwizację również w czasie montażu.
Czy myśli Pan, że pańskie filmy są przeznaczone dla dzieci ?
Nie, absolutnie. Nie bardziej niż dla dorosłych. W ogóle nie myślę o widzach. To znaczy, owszem, myślę o nich, ale trochę tak, jakbym to ja sam szedł do kina. Sądzę, że w pewnej mierze robię film dla siebie. Uważam się bowiem za publiczność - jako całość.