Spowolniona akcja przyjmuje postać hamulca ręcznego, jaki celowo został zaciągnięty w celu zniechęcenia widza do obejrzenia filmu, który miał chyba większe aspiracje. 4
Nadchodzi koniec II wojny światowej. Kolaborująca z Niemcami armia węgierska wykonuje na wschodnim froncie jedno ze swoich ostatnich zadań. Żołnierze muszą oczyścić radziecki teren z partyzantów oraz wspierających ich mieszkańców okolicznych wiosek. Kapral Semetka jest świadkiem działań, jakich przedtem nie doświadczył. On i jego oddział zetkną się ze zgoła niefrontowymi zjawiskami brutalnej wojny.
Film Denesa Nagy’a jest jego debiutem. Ta okoliczność zdaje się być widoczna na ekranie. Reżyser, co irracjonalne, postanowił od razu chwycić nośny temat, nie mając ku jego realizacji przesadnych kwalifikacji. Mamy zatem okazję zmierzyć się z ciekawym zagadnieniem, dając pośredniczyć w tym zamierzeniu komuś, kto chciałby uchodzić tu za eksperta. Młodociany reżyser ma wprawdzie pojęcie o obsłudze planu, ale jest scenariuszowym żółtodziobem, potrafiącym w obiektywie odnaleźć wyłącznie atrybuty wizualne.
„W świetle dnia” to opowieść o nieprzekonanych do swojego zadania żołnierzach, rzuconych gdzieś na obce rubieże. Każdy kadr filmu udowadnia, że jego bohaterowie nie są zainteresowani prowadzeniem działań wojennych. To nie jest ich wojna. Najchętniej szybko by się z niej wycofali. Tak też się ostatecznie stanie. Być może więc film Nagy’a stanowi niejako filmowe uzupełnienie historycznego kontekstu. Węgry rok później odwrócą polityczne sojusze. Ale w służbie radzieckiej przyjdzie im cierpieć tak samo jak w hitlerowskiej.
Węgierski film nie spotka się chyba z życzliwym przyjęciem nad Balatonem. Obecny rząd sprzyja polityce Wielkiego Wschodniego Brata, choć w roku 1956 przyjął od niego solidne cięgi. „W świetle dnia” to zaś opowieść o działaniach, których obecne władze Rosji by nie rozgrzeszyły. Interesującą zatem będzie reakcja wielbicieli kina nad Wołgą na niniejszą produkcję węgierską.
Reżyserski debiut Nagy’a zbiegł się z premierowym występem Ferenca Szabo w roli targanego wątpliwościami kaprala. Ta kiepskiej jakości kreacja odbija się czkawką w każdym z kadrów filmu. Kapral Semetka zachowuje jednakowo niewzruszone oblicze widząc powieszonego partyzanta, a także gdy minie go powabna kobieta. Zatrudnienie naturszczyka do roli wiodącej, znając tego postanowienia konsekwencje, nie wydaje się pomysłem zbyt przenikliwym. Zresztą w ubogim pod względem dialogów scenariuszu, na jakim został oparty film Nagy’a, nikt ponadto nie miałby szans wyróżnić się w stawce aktorskiej.
„W świetle dnia” sprawia wrażenie opowieści obliczonej ponad rozleglejszą miarę niż ostatecznie się nią stała. Błyskotliwy opis wizualny z poszanowaniem historycznych detali nie zrekompensuje jałowej narracji filmu. Dłużyzna sekwencji nie daje się obronić na żadnym jego etapie. Każdy epizod jest rozciągnięty ponad uprawdopodobnioną potrzebę. Spowolniona akcja przyjmuje postać hamulca ręcznego, jaki celowo został zaciągnięty w celu zniechęcenia widza do obejrzenia filmu, który miał chyba większe aspiracje.