RECENZJA: Monument 0
Nie ma najmniejszych wątpliwości: Jagoda Szelc to pierwsza dama kina arthouse’owego spod flagi biało-czerwonej. Monument podbija stawkę głośnego debiutu Wieży. Jasnego dnia, przesuwając granicę szaleństwa i gęstego klimatu na niezbadane terytoria rodzimej sztuki filmowej. Awangarda knebluje tutaj wszelkie klisze, mroczny klimat wydziera się z niemal każdej sceny, a w sercach widzów narasta niewypowiedziany niepokój. Zgroza, zgroza, zgroza… i arcydzieło!
Monument stanowi pełnometrażowy dyplom aktorski studentów Łódzkiej Szkoły Filmowej – podobne przedsięwzięcia miały już miejsce w poprzednich latach, by przytoczyć Śpiewający obrusik Mariusza Grzegorzka czy Soyera Łukasza Barczyka. Jednak żaden z nich nie wykazał się takim stopniem maestrii, jak tegoroczny Monument. Sama reżyserka przyznaje, że przystąpienie do podobnego przedsięwzięcia było jedynym sposobem na pełne wyeksploatowanie pokładów jej wyobraźni. Dyplomowe projekty odbywają się bez ingerencji żadnych wytwórni filmowych. Przez to twórcy posiadają minimalny budżet. Co za tym idzie: reżyserzy, realizujący aktorskie dyplomy, wyzwoleni zostają z okowów wizji producentów, narzucających swoje zdanie w celach komercyjnych. Ci niejednokrotnie w trakcie podobnego procesu niemal w zarodku mordują wizje scenarzystów. W zamian twórcy dostają zupełnie wolną rękę. Co zrobiła zatem Jagoda Szelc? Zrealizowała film dalece odbiegający od rodzimych standardów, którego wyrafinowany niepokój przewyższa nawet najmroczniejsze tytuły Andrzeja Żuławskiego.
Hotel, do którego przybywa grupa młodych ludzi na praktyki, to najdoskonalsze zobrazowanie piekła, jakie kiedykolwiek trafiło na ekrany kin. Nie myślcie jednak o dantejskich wizjach (te przygotował dla was w Eterze Krzysztof Zanussi). Nigdzie nie czają się rogate stworki z raciczkami zamiast stóp, Boruta nie dolewa smoły do kotła, a w pobliżu nie przepływa Styks (chociaż na przestrzeni Monumentu można wyróżnić figurę Charona). To znacznie bardziej metafizyczna koncepcja rozpadu świata i rzeczywistości, pełna niedopowiedzeń, niejednoznacznych metafor i onirycznych wizji. Już debiut Jagody Szelc wybrzmiewał w bardzo niepokojących tonach, celując w stan rodzimego duchowieństwa. Treść została zobrazowana na bazie relacji pewnej rodziny, właściwie odseparowanej od reszty społeczeństwa. Tutaj film rozpisany zostaje na ponad dwadzieścia ról – każdy ze studentów aktorstwa musi otrzymać swoje przysłowiowe „trzy grosze”. Fabuła złożona jest zatem z kilu przeplatających się wątków, które spina ze sobą początek oraz ambientowy finał filmu. Wszystkie dzieją się w tajemniczym hotelu, stojącym gdzieś na granicy rzeczywistości. Ponury klimat wnętrz (oraz sposób ich ukazania) może konkurować jedynie z podobną placówką, ukazaną w kultowym już Lśnieniu Stanleya Kubricka.
Jagoda Szelc doskonale zdaje sobie sprawę, że klimatyczna kompilacja kolejnych wizji musi zostać spięta za pomocą chociażby strzępków treści. Nie chodzi mi oczywiście, że scenariusz filmu został źle napisany – wręcz przeciwnie, twórczyni wie, jak wywołać anonimową grozę, posługując się masą fabularnych niedopowiedzeń. Historia skupia się na grupie millenialsów, którzy przyjeżdżają do hotelu na praktyki. Tutaj pozbawieni zostają niewinności – niemal totalitarne reguły kierowniczki instytucji po raz pierwszy wpisują ich egzystencję w narzucone schematy. Młodzi zostają przy tym ograniczeni poczucia wolności. Zwłaszcza, że każdy z nich nosi plakietkę, pozbawiającą tożsamości: mężczyźni napiętnowani zostają imieniem Paweł, kobiety – Anna. Marzenia o niezwykłości odeszły w niepamięć, świat już nie skupia się wyłącznie na nich, czego doskonałym dowodem jest weselna sekwencja. Młodzi usługują pijanym gościom, poruszając się jak cienie rzeczywistości – są niemal niewidoczni dla reszty społeczeństwa, jednak wciąż czują na sobie ciężar panoptykonu doskonałego: presję kierowniczki.
Od tego momentu reżyserka śledzi kilka autonomicznych wątków – każdy z nich eksponuje inną grupę bohaterów zajmujących się codziennymi obowiązkami w hotelu. Trudno wskazać, która wizja wywołuje większy niepokój. W sieci można odnaleźć porównania konwencji Monumentu do Szpitala przemienienia w reżyserii Edwarda Żebrowskiego oraz onirycznego Sanatorium pod klepsydrą Wojciecha Jerzego Hasa. Zgodzę się z tą tezę wyłącznie wtedy, kiedy oba wskazane fundamenty zaleje się zaprawą gęstego klimatu animacji braci Quay. Przerażają wystylizowane wnętrza, przesiąknięte mrokiem oraz barwami rozkładu, pleśni i stęchlizny – wewnętrzny lęk budzą również rozgrywające się tam sceny. Młodzi ludzie częściej rozmawiają niż pracują, rozprawiając na błahe i małostkowe tematy, często popadają w puste slogany, głoszone z naleciałościami internetowej nowomowy. Nawet gdy próbują poruszyć istotne kwestie egzystencjalne, ich dialogi zmierzają w banał, wynikający z ograniczonych horyzontów percepcyjnych na życie. Próbując odnaleźć stabilny fundament, młodzi wspominają swoje rodziny. W takich momentach wydaje się, że część pępowiny (zwłaszcza fragment odpowiedzialny za stygmatyzacje kulturowe) nie został jeszcze odcięty z pierwotnego gniazda. Wszystkie symultaniczne wątki stopniowo zmierzają w stronę nieuchronnego rozpadu jakichkolwiek racjonalnych struktur.
Finał przerasta jednak najśmielsze oczekiwania. Jagoda Szelc przyznaje w wywiadach, że brakuje jej w życiu ceremonii, które prócz celebracyjnego charakteru „ucztowania”, symbolizowałyby pewien zamknięty etap ludzkiej egzystencji. Takie zadanie sprawuje dla niej Monument. Tytuł ma stanowić mentalny przełom dla studentów aktorstwa. Ostatnie zbiorowe sceny filmu stanowią wierny zapis tajemniczej ceremonii, która zwieńczyła prace na planie. Młodzi uczestniczą tutaj w tajemniczym rytuale – właściwie zaimprowizowanym, jak przyznaje twórczyni – który nie odnosi się do żadnego ze znanych kodów kulturowych. Właśnie ten brak wiedzy, niemożność wpisania go w jakikolwiek racjonalny schemat wywołuje największy niepokój. Sekwencja sięga niezbadanych granic rodzimej sztuki filmowej, bazując na ezoterycznym doznaniu duchowym. To dzieło niemal nowofalowe – nawet w skali światowej!
Ostatecznie Jagoda Szelc postanawia przytoczyć skrajnie dopowiedziane zakończenie – tak, aby dać pstryczka wszystkim krytykom wielbiącym niejednoznaczny finał Wieży. Jasnego dnia.
Polska scena stopniowo ustępuje weteranom, realizującym – nie bójmy się tego określenia: kino papy – by wspomnieć filmografię Andrzeja Wajdy z XXI wieku albo ostatnie filmy wielkich reżyserów: Skolimowskiego i Zanussiego. Festiwal w Gdyni w 2017 roku otworzył usta młodym twórcom, rzucając promyk światła na Jagodę Szelc, Pawła Maślonę i Piotra Domalewskiego (chociaż ten ostatni najmniej koresponduje z przytoczoną przez mnie myślą o spełnionej i oryginalnej wizji nowego pokolenia – reżyser w swoim debiucie, Cichej nocy, sięgnął po chwyty znane z Życia rodzinnego, wpisał je we współczesne realia oraz doprawił sceptycznością Smarzowskiego). Już wtedy artystyczny subtelny krzyk Jagody Szelc został nagrodzony w kategorii najlepszego scenariusza oraz debiutu za Wieżę. Jasny dzień. W tym roku niesłusznie obeszło się bez większych wyróżnień. Nie zmienia to jednak faktu, że Monument definitywnie wyróżniał się najdonioślejszym artystycznym głosem i niebywałą dojrzałością spośród innych tytułów prezentowanych w sekcji Inne Spojrzenie na Festiwalu (której charakter wciąż pozostaje trudny do zdefiniowania). Mroczny ambient, czarna groteska, stylowa awangarda – tak wznosi się twórczy monument na cześć ceremonii wieńczącej studia w Szkole Filmowej.
Moja ocena: 9/10
"11 minut" skolimowskiego ma niby reprezentować "kino papy" twoim zdaniem? pajac !!