RECENZJA: Aquaman 2
Aquaman ssie. To mokra plama na kinowym uniwersum DC – plama potu (twórców) oraz łez (widzów). Film inspirowany futurystycznym kiczem oraz narracyjnym bagnem. Aquaman miał przekuć patologiczną serię kinowego uniwersum DC we franczyzę, która wytrzyma chociaż trzy rundy na ringu z Marvelem. Poziom, jaki reprezentuje sobą widowisko sprawia, że dwa światy superbohaterów wciąż grają w zupełnie innych ligach.
Kinowe uniwersum DC miało być żyznym potokiem, rzeką miodu raczącą swoich widzów cudowną immersją oraz wysublimowanym eskapizmem. Niestety, wraz z każdym kolejnym filmem – zwłaszcza Batmanem v Supermanem i Ligą sprawiedliwości – świeża żyła wodna stopniowo zmieniała się w lepki ściek. Taki, na powierzchni którego pływają pudełka po popcornie, kiepskie efekty specjalne, a przede wszystkim: zmarnowany potencjał wielu wspaniałych historii. Do ratowania, czy oczyszczenia, tego ścieku został wydelegowany Aquaman. Udało mu się? Skądże, bagno wciągnęło także jego. Niechaj na tym się skończy kinowe uniwersum DC. Koniec historii i wzruszenie ramionami – zapomnijmy w końcu o tym koszmarze.
Dotąd wypowiadałem się bardzo antagonistycznie o Aquamanie – mam swoje powody. Widzicie, film miał rozpocząć nową świeżość kinowego uniwersum DC. Czekaliśmy na niego prawie rok – tyle powinna zająć nam, widzom, terapia wyparcia Ligi sprawiedliwości z naszej świadomości. Niestety, Aquaman nie bardzo wie, w którą stronę chce popłynąć. Myli rafę koralową z glonami, płynie w stronę dna, myśląc że zaczerpnie tlenu i zobaczy słońce. Oczywiście, w całym festiwalu złego smaku pojawiło się kilka bardziej wysmakowanych elementów. Kostiumy jak z niskobudżetowego kina SF lat 80. sprawnie odcinają się od pretensjonalnych korzeni serii, choreografia walk to prawdziwy majstersztyk, zaś barwna Atlantyda oglądana na dużym ekranie zapiera dech w piersiach. Niestety, na każdy plus przypada pięć minusów. Twórcy nie potrafią przeplatać ze sobą wątków, tym bardziej nie wychodzi im subtelność. Powiecie: czy można być subtelnym, opowiadając o pół-człowieku, pół-Atlancie – superbohaterze, który rozmawia z rybami. Odpowiem: zobaczcie Wojnę bez granic albo Czarną Panterę, tam subtelność łapała za rękę rozrywkę – wspólnie zaspakajały oczy oraz umysły widzów. Nie były również tak campowe jak Aquaman.
Za kamerą filmu stanął James Wan, mój osobisty bożek współczesnego kina grozy. Niestety, reżyser wyraźnie przeszarżował fabułę i obraz. Tak jest zawsze, kiedy tylko złapie się wysokobudżetowej franczyzy blockbusterów. Pamiętacie jego Szybkich i wściekłych 7? Tutaj sytuacja wygląda podobnie. Mam wrażenie, że szukając inspiracji, Wan sięgnął po kino superbohaterskie sprzed Iron Mana (wszystko, aby nie zostać posądzonym o inspirację którąś odsłoną MCU). Ruszył w odmęty początków XXI wieku, w rejony schizofrenicznego rozdarcia, gdzie zatraca się granica, między tym co na poważnie, a tym co podlega superbohaterskiej, zdystansowanej konwencji. Co z tego wyszło? Śnięta ryba – film jakby wyśmiewający komiksowe fabuły. Na pewno niewierzący w ich wiarygodny i poważny potencjał. Żarty przypominają rubasznego wujka z czasów waszej Pierwszej komunii, patos zamienia natomiast matkę tytułowego superbohatera w Maryję.
Aquaman to zlepek ciekawego kina przygody, banalnej trawestacji szekspirowskich schematów (intryga na dworze królewskim) oraz druzgocącego love-story o żelaznych sercach i drewnianych pocałunkach. Problem polega na tym, że żaden element nijak nie łączy się ze sobą – szczególnie, gdy w pewnym momencie naszych bohaterów ściga Czarna Mantra, złoczyńca, który nie wnosi do fabuły filmu dosłownie nic. Pojawia się tylko po to, aby Aquaman miał komu skopać tyłek w nieco bardziej efektowny sposób.
Czarna Mantra to jedno, postać superbohatera to zupełnie inna para kaloszy. Film rozpoczyna się przyjaźnie względem naszego protagonisty. Heros jest twardy, ale wyluzowany – jak Rumcajs mórz i oceanów (z równie dorodną brodą drwala). Gorzej, gdy z tokiem fabuły stopniowo zamienia się w człowieka-oneline’a. Każda scena z jego udziałem musi zostać podsumowana czerstwym żartem, zaś relacja z Merą wyraźnie potrzebuje więcej tlenu (swoją drogą, seksapil przepięknej Amber Heard skrojony zostaje pod wizerunek Megan Fox w Transformersach – DC robi to po raz kolejny, wcześniej równie erotyczne fantazje wśród gimnazjalistów miała budzić Harley Quinn).
Wady są na tyle wyraziste, że z miejsca zapewniają widzom flashbacki z Batmana v Supermana albo Legionu samobójców. Gorzej, że kilka elementów Aquamana wygląda wprost cudownie. Dlaczego zatem twórcy nie mogli popłynąć w ich stronę? Dawno nie widziałem równie wyszukanych scen batalistycznych – mówię tutaj zarówno o skromnych pojedynkach między dwoma bohaterami oraz o wielkich wojnach podwodnych stworzeń. Rozkwaszanie nosów przeciwnikom albo kilkutysięczne armie, walczące między sobą, wypadają niezwykle czytelnie i szczegółowo. Również przygodowa atmosfera z Indiany Jonesa, która na moment wkrada się w wielobarwną fabułę Aquamana, posiada w sobie spory potencjał do eksploracji. James Wan nie byłby również sobą, gdyby w pewnym momencie nie sięgnął po zestaw chwytów utożsamianych z horrorem – te sceny wyglądają najlepiej z całego filmu!
Rozumiem, że tytuł miał być zróżnicowany względem dotychczasowych odsłon kinowego uniwersum DC. Niestety, szereg odmiennych konwencji nie łączy się w jednolitą linię narracyjną. Aquaman przypomina pod tym względem kiepski volume komiksów, gdzie każdy zeszyt okraszony zostaje inną estetyką. Gorzej, że całokształt trwa blisko dwie i pół godziny. Rozwodniona fabuła potrzebuje wyprawy na Saharę, by tam nieco ochłonąć i znaleźć na siebie pomysł – w tym kontekście zbliżający się Shazam! przypomina fatamorganę przyszłości kinowego uniwersum DC. Swoją drogą, znów pojawiają się recenzje, które opiewają Aquamana najlepszym filmem tegoż superbohaterskiego wszechświata. Zakończmy narrację pod hasłem "the best of DCEU". Porównywać jakikolwiek tytuł do Ligi sprawiedliwości to jak szczycić się zwycięstwem Polski z Luksemburgiem. Niby gol wpadł, ale bez żadnych emocji na widowni. Na domiar złego Aquaman momentalnie wyparuje z waszej głowy, tylko w powietrzu coś zapachnie rybą.
Moja ocena: 4/10
Widze, że autor ma jakąś awersję do DC, patrząc po komentarzach, inni widzowie podzielają moją opinię, że film był na prawdę dobry. Bawiłem się świetnie w kinie, 2 godziny zleciały w moment, a efekty specjalne- miód. Jedyne do czego mogę się przyczepić to czarny charakter, równie dobrze mogło by go nie być, a film nadal trzymałby świetny poziom.