Długi weekend po Weekendzie 1
Weekend dla większości z nas to okazja do relaksu i odpoczynku. Te dwa dni są idealnym czasem na odstresowanie po ciężkim tygodniu pracy i możliwością przygotowania się przed tym nadchodzącym. Dobrą formą spędzenia wolnego czasu jest wybranie się do kina lub wypożyczenie jakiegoś filmu. Niestety pośród dostępnych produkcji znajduje się dużo małowartościowego kina, które zalatuje tandetą i robi z nas, widzów, idiotów do potęgi entej. Z przykrością muszę stwierdzić, że rodzime produkcje przodują w tym gronie.
Lata świetności Cezarego Pazury, zarówno w sferze filmowej, jak i scenicznej, dawno przeminęły. Aktor, który swoimi kreacjami na stałe wpisał się w historię polskiego kina, nie potrafi już błyszczeć oryginalnością, przez co zamiast przyciągać, bardziej irytuje. Pazura postanowił więc poszerzyć własne horyzonty z nadzieją, że spełni się w roli reżysera i rzuci nowe, świeże światło na swoją osobę, co da mu poklask oraz pozwoli wspiąć się ponownie na piedestał.
Cezary Pazura na debiut reżyserski wybrał komedię. Najgorsze jest to, że naprawdę dobrych filmów z tego gatunku nie było wiele, wręcz można stwierdzić, że wcale. Pazura zapewne liczył, że kinomani nie będą zbytnio zwracać uwagi na treść i formę, tylko swoją osobą oraz plejadą polskich gwiazd (Małaszyński, Frycz, Socha, Wilczak) w obsadzie przyciągnie widzów. Reżyser miał pecha - bardzo się pomylił.
Weekend to opowieść o... I tu pojawia się mały problem. Można obejrzeć ten film wielokrotnie i z ręką na sercu, trudno go streścić. Nawet streszczenie na pudełku DVD nic nam nie mówi. Co z filmu wiemy… Jest para gangsterów Max (Małaszyński) i Gula (Lewandowski), którzy postanawiają przejąć władzę w mieście. Na początku chcą zdobyć dwie walizki, jedną wypchaną pieniędzmi, a drugą narkotykami. Aby tego dokonać muszą pokonać gang Cyganów, przechytrzyć policję oraz uporać się z tajemniczą kobietą o imieniu Maja (Socha). Fabuła z pozoru przejrzysta, jednak w rzeczywistości mało treściwa.
Pazura zachłyśnięty kinem amerykańskim chciał stworzyć jego polską wersję, co doprowadziło do pastiszu własnego dzieła. Komedia powinna bawić, może nie zawsze powalającym na kolana humorem, ale robienie z widza idioty to naprawdę lekka przesada. Już pierwsza scena, oprawiona niesmakiem i wulgaryzmami, mówi o poziomie produkcji. Grunt to na wstępie walnąć z grubej rury i co chwilę dorzucać jeszcze do pieca. Weekend to sztuka marnotrawstwa pieniędzy bez grama pomysłu na ich wydanie. Akcja nie wiąże się ze sobą, dialogi powinny zostać całkowicie pominięte, zwłaszcza te niecenzuralne, a gra aktorska prosi o pomstę do nieba. Próba wykorzystania scen a’la Matrix jest tak żałosna, że płakać się chce.
Polskie kino komercyjne pokroju filmu Weekend naprawdę mija się z celem. Jeśli twórcy planowali obrazić polskiego widza, udało im się to w stu procentach. Można bawić się kinem (najlepszym przykładem są produkcje Tarantino, Rodrigueza), ale należy pamiętać, że wszędzie obowiązują jakieś reguły. A zniechęcanie do siebie widza, na pewno do nich nie należy.
Obecna forma sceniczna Cezarego Pazury jest adekwatna do poziomu jego debiutu reżyserskiego. W dobie zalewającego nas kiczu, chcielibyśmy chociaż na chwilę dać upust swoim emocjom i polegać na rodzimych produkcjach. Niestety musimy obejść się tylko smakiem, zbyt często drażniącym nasze podniebienia bardziej niż źle doprawiona chińszczyzna.
Ode mnie 1. Ale tylko i wyłącznie za rolę Jana Frycza i jego zabójcze teksty ("Brawo, wygrałeś talon na k***ę i balon!"). Sceny z nim i Malinowskim naprawdę powalają – gdyby nie on to dałbym mu zero.