Kolejna (nie)wykorzystana okazja do zarobienia milionów 4
Wykorzystana, ponieważ jak zwykle ekranizacje bestsellerów literatury cieszą się ogromną popularnością, chociażby dlatego, że każdy kto przeczytał książkę, chce się przekonać jak zostanie przedstawiona na dużym ekranie. Jednak Anioły i demony nie mają czym się chwalić. Niewykorzystana, bo jak każdy taki hit ma ogromny potencjał, który można wykorzystać i zbić krocie, a w tym wypadku już po pierwszym weekendzie widać, że nie będzie to najbardziej kasowy film 2009 r.
Po lekturze książki każdy fan "Aniołów..." z niecierpliwością wyczekiwał "godziny zero". Przyznaję, że sam jestem fanem Browna, więc także na nią czekałem. Pierwsze, co mnie uderzyło, to całkowite pomieszanie faktów. O ile można było się przygotować wcześniej na "lekkie zmiany" w faktach, to takiej ilości się nie spodziewałem. Pierwsze sceny w CERN-ie, gdzie przecież badania nad antymaterią były tajemnicą 2 osób (w filmie pracował nad nim niemal cały CERN) i informacja dla Langdona o Iluminatach dostarczona na basenie przez jednego z żołnierzy gwardii nie napawały optymizmem. Kolejne minuty mijały, a ja jedyny pozytyw jaki dostrzegłem to muzyka. Po trzydziestu minutach kilka osób zwyczajnie opuściło salę szepcząc do siebie słowa "kur... co to ma być?" itp. Bardzo brakowało mi też porwania Vittorii. Ten film był troszkę jak polska droga - wiadomo gdzie jechać, ale tyle w niej dziur, że podczas jazdy zamiast rozkoszować się, myślimy tylko o jednym - dojechać do końca.
Nie będę pisał o stosunku do kościoła itd., bo nie o to chodzi. Ta recenzja jest skierowana głównie do tych osób, które miały okazje zapoznać się z książką o tym samym tytule. Nawet z nastawieniem się na pewne braki w scenariuszu, które muszą się pojawić w ekranizacjach, brakowało tu dosłownie wszystkiego. W szczególności klimatu, który potrafi stworzyć Brown. Podczas oglądania ogarnia człowieka fala senności, a nie ekscytacji. Jedyny pozytyw to muzyka, która w połączeniu z obsadą (chodź i gra aktorów miała wiele do życzenia) daje jakieś marne pocieszenie czytelnikom. Tak więc, jeżeli czytaliście, a nie chcecie się denerwować - odpuście sobie... chociaż z 2 strony... zawsze warto zobaczyć dno, żeby można było je odróżnić od sufitu...
Film przereklamowany, z ogromnymi brakami, dużym budżetem i znanymi nazwiskami. Typowy kicz nastawiony na szybki zysk - a nie pozostawienie dobrego wrażenia.
4+/10 – Chyba każdy się tutaj ze mną zgodzi – druga część serii o dokonaniach profesorka Langdona prezentuje wyższą klasę aniżeli "Kod". Mamy tutaj już jakąś konsekwencje wydarzeń, jest pewna logika, choć może to trochę wyolbrzymienie i co najważniejsze zmieniono fryzurę Hanksa z jakiś loków, z którymi biegał w "Kodzie" na coś mniej rażącego w oczy :) Jednakże mi to wszystko nie wystarczyło. Nie doszukałem się tutaj także nic szokującego ani skandalizującego, za co Watykan miałby dostawać wypieków na twarzy.
Ron Howard spadł trochę w moich oczach po tak zdumiewająco dobrym zeszłorocznym obrazie "Frost/Nixon". Także dobrze wspominam "Apollo 13" czy "Piękny umysł"… Może facet powinien zająć się tym działem, filmami opartymi na faktach, jakimiś biografiami.
No teraz tylko czekam na część trzecią. Mam nadzieję, że wgryzą się Rydzykowi do tyłka…