Love Story po korekcie 7
Philip K. Dick jest niewątpliwie jednym z autorów, po twórczość których lubią sięgać filmowcy; czynią to zarówno tuzy, jak Spielberg czy Scott, jak i pomniejsi twórcy, widzący w tekstach pisarza możliwość zaistnienia i wybicia się. Efekty są różne: czasem wyjdzie zjawiskowy Blade Runner, niekiedy pełna akcji Pamięć absolutna, a najczęściej średniej jakości produkcyjniak, który nie zachowa się w pamięci fanów. Jak na tym tle prezentują się Władcy umysłów?
Podobnie jak w przypadku większości filmów czerpiących z dorobku Dicka, reżyserski debiut George’a Nolfiego jest luźno oparty na opowiadaniu "The Adjustment Team". Punkt wyjścia jest znakomity: oto świetnie rokujący, młody polityk, David Norris (w tej roli naprawdę niezły Matt Damon) przegrywa wybory do senatu. Tuż przed wygłoszeniem ostatniego przemówienia spotyka Elise (graną przez nieco sztywną, lecz mającą znakomite momenty Emily Blunt), która daje mu natchnienie do doskonałego przemówienia, przy okazji rozkochując w sobie Davida. Jakiś czas później Norris znów ją spotyka, uczucie rozkiwta, jednak na drodze polityka niespodziewanie stają tajemniczy ludzie, określający się jako pracownicy Biura Korekt, dbający, aby przeznaczony każdemu plan był realizowany bez zakłóceń. A jednym z takich zakłóceń w losie Norrisa jest właśnie Elise...
Materiał - przyznać trzeba - przedni, wystarczający do wysmażenia interesującego, trzymającego w napięciu filmu SF, traktującego o losie jednostki, jej prawie do samostanowienia, podnoszącego kwestię wolnej woli i możliwości wyboru drogi życia, a nawet analizującego istotę przypadku i jego wpływu na bieg wydarzeń (któż wszak nigdy nie podejrzewał, iż za nagłym spóźnieniem autobusu lub kawą wylaną na nową koszulę nie stoi jakiś złośliwiec, lub że ktoś na górze nas bardzo nie lubi). Tymczasem we Władcach umysłów warstwa filozoficzna (żeby użyć nieco górnolotnego sformułowania) sprowadzona jest do minimum i obejmuje w zasadzie tylko dwie rozmowy z pracownikami Biura Korekt, którzy w nieco mętny sposób odkrywają przed Davidem sposób działania całego biznesu i potencjalne implikacje wynikające z podjęcia przez Norrisa niedozwolonych działań. Są w tym względzie nieco podobni do tajemniczych oprawców z Dark City, z tą tylko różnicą, iż nie ingerują oni bezpośrednio w tkankę miasta, jednak w swym bezwzględnym działaniu są równie skuteczni.
Zamiast tego reżyser (i scenarzysta zarazem) oferuje widzowi mieszankę sensacji i romansu, doprawionego odrobiną science-fiction: niemal cała akcja kręci się wokół związku Davida i Elisy, którzy wciąż schodzą się, rozdzielają, znów spotykają i na powrót rozstają. Trudno powiedzieć jednoznacznie, jaki cel przyświecał Nolfiemu - czy chciał stworzyć film, który wciągnąłby nie tylko facetów, ale również kobiety zwyczajowo nie interesujące się tego rodzaju kinem? Jeśli tak, to sądzę, że cel osiągnął: Władcy umysłów stają się w tym momencie hymnem na cześć wolnej woli i prawa do miłości, która zmienia przeznaczenie; dowodem, iż determinacja jest w stanie przezwyciężyć los, zaś uczucie w stosunku do drugiej osoby może wypełnić pustkę w sercu, dać nowy sens życia. Tyle tylko, że w przypadku filmu Nolfiego cały ten romansowy ambaras jest słabo umotywowany: przyczyny, dla których związek Davida i Elise nie może być kontynuowany, są niemal pretekstowe, zaś ich wyjawienie rodzi więcej pytań, niż dostarcza rozwiązań. Inną niewiadomą jest także Harry (znakomity moim zdaniem Anthony Mackie), jeden z pracowników Biura Korekt: co powoduje jego nagłą przemianę? Jaki ma cel? Czemu tak naprawdę działa przeciw wyznaczonemu planowi? Pytań jest wiele, ale na żadne widz nie otrzymuje satysfakcjonującej odpowiedzi. W efekcie, po mocnym, "spiskowym" początku, następuje rozwlekły, niezbyt emocjonujący romans, by na koniec zaserwować efektowny, mocno sensacyjny finał. Huśtawka emocji i konwencji jest w tym wypadku zbyt duża.
Nie mogę natomiast psioczyć na techniczną stronę filmu, niewątpliwie zrealizowanego z rozmachem. Cytat na okładce porównuje Władców umysłów z Incepcją, co jest dla mnie sporą przesadą (było nie było, w filmie Nolfiego drapacze chmur nie obracają się w perzynę, a bohaterowie nie walczą w hotelu skacząc po ścianach), choć pewne związki widać - przede wszystkim w wykorzystaniu przestrzeni miejskiej i znakomitych zdjęciach. Świetnie wypadają sceny pościgów, kiedy David ucieka, bądź próbuje odnaleźć Elise, zaś nieugięci pracownicy Biura śledzą go krok w krok, posługując się systemem drzwi, mogących przenieść ich w zupełnie inne miejsce (ot, wchodzisz drzwiami do pralni, a lądujesz na boisku futbolowym). Co prawda sekwencjom tym sporo brakuje, by pod względem efektowności mierzyć się z Incepcją, ale ta skromność działa na korzyść produkcji Nolfiego - dzięki temu film nie przeradza się w wizualną wydmuszkę, epatującą efektami dla samej przyjemności ich zastosowania, pozwala natomiast uwypuklić piękno Nowego Jorku i różnorodność plenerów. Trudno też przecenić rolę muzyki Thomasa Newmana w procesie tworzenia napięcia: kompozycje towarzyszące finałowym sekwencjom znakomicie pasują do wydarzeń, współgrając z akcją i nadając im pewien rytm i dynamikę.
Co do aktorstwa - jak wspomniałem wyżej, Matt Damon dobrze wywiązał się ze swej roli. Daleko mu co prawda do kreacji z Infiltracji, ale nie ma się czego wstydzić, podobnie jak Emily Blunt, choć w drugiej połowie filmu jej urok jakby się gdzieś ulotnił, zastąpiony przez tanią melodramatyczność. Nie do końca przekonał mnie Terence Stamp (Thompson) w swej roli a’la staromodny gangster, natomiast bardzo podobał mi się John Slattery jako służbista Richardson (uwielbiam jego wyraz twarzy!) oraz wspomniany Anthony Mackie w roli Harry’ego, rozkręcający się z każdą minutą, który potrafi oddać emocje postaci nawet pozostając stoicko spokojnym i opanowanym.
Reasumując - Władcy umysłów to film ciekawy: dobrze nakręcony, ładny wizualnie, sprawnie zagrany, ze znakomitym pomysłem wyjściowym i na swój sposób nowatorski - ileż w końcu mieliśmy romansów w klimatach SF? Nieodmiennie mam jednak uczucie zmarnowanej szansy i niewykorzystanego potencjału, jaki niósł ze sobą ten materiał. Była szansa na mocny, trzymający w napięciu thriller, tymczasem otrzymaliśmy produkcję na pograniczu sensacji i melodramatu. I choć efekt końcowy jest całkiem niezły, to dla mnie osobiście jest to swego rodzaju rozczarowanie. Niemniej jednak obejrzeć warto - choćby po to, żeby samemu wyrobić sobie opinię.
PS: w kwestii dodatków do wydania DVD, dystrybutor stanął na wysokości zadania, dając widzowi kilka ciekawych bonusów. Mamy więc możliwość zapoznania się ze scenami usuniętymi (niektóre bardzo ciekawe), wypowiedzią na temat fabuły filmu, a także prześledzić przygotowania Emily Blunt do roli (wcale nie takie łatwe) i dowiedzieć się, w jaki sposób stworzono system drzwi i czemu plenery mają tak duże znaczenie dla filmu. Na koniec jeszcze dodatkowy komentarz reżysera... i w zasadzie tyle. Nie jest tego aż tak dużo, ale materiał jest interesujący i warto się z nim zapoznać.
A mnie się podobał:) Do tego film jest na podstawie opowiadania Dicka. Postać Davida w niektórych fragmentach filmu bardzo przypomina Bourne’a.Ej kim jest Szef?