Początek narodzin legendy 8
Lata 80. upływały pod symbolem nowinek kina sensacyjnego i science fiction, nie dziwne więc, że narodził się film o maszynach-mordercach. Tyle tylko że za realizację tego filmu zabrał się James Cameron, tworząc dzieło ponadczasowe. Nie od dziś wiadomo, że należy on do nietuzinkowych reżyserów i potrafi wykrzesać z swych obrazów gigantyczny potencjał. Pokazał to po raz pierwszy w 1984, tworząc postać Terminatora. Znaną obecnie chyba każdemu.

Sara Connor (Linda Hamilton) to zwyczajna kobieta, która mieszka wraz z koleżanką. Jej życie upływa beztrosko pod znakiem pracy i wieczornych wypadów do klubu. Do czasu, aż pewnego wieczoru w klubie dochodzi do krwawej jatki, z której ratuje ją niejaki Kyle Reese (Michael Biehn). Okazuje się, że mężczyzna jest przysłany z odległej przyszłości, w której to maszyny dowodzone przez super komputer Skynet, wypowiedziały wojnę ludziom. A konkretniej – niedobitkom ludzkim pozostałym po nuklearnej apokalipsie z roku 1997. Co więcej, Sara dowiaduje się, że będzie matką dowódcy ruchu oporu, Johna Connora, a Skynet, aby temu zapobiec, przysłał do przeszłości Terminatora (Arnold Schwarzenegger), robota-mordercę, który wyglądem przypomina człowieka. Rozpoczyna się nierówna i mordercza walka z maszyną, wyspecjalizowaną w zabijaniu, która zdaje się być odporna na wszelkiego rodzaju broń. Stawką jest ludzkość.
Jak widać, fabuła była jednocześnie dość typowa, ale też i zupełnie inna od obecnych filmów spod gwiazdy S-F. Wszystko za sprawą świetnie napisanego oraz dopieszczonego scenariusza, w którym Cameron maczał palce. I chwała mu za to. Stworzył on bowiem wizerunek postaci unikatowych dla całego kina amerykańskiego. Ba! Wręcz światowego, śmiem powiedzieć. Swe filmowe postacie zrobił nad wyraz ludzkie i zwyczajne, przed którymi postawił trudnego przeciwnika. Do tego sam przeciwnik nie był jakiś supermądry, ale za to twardy i potrafił działać w ukryciu. Dodajmy do tego znakomitą grę aktorską Lindy Hamilton i Michaela Biehna, a dostaniemy naprawdę cudowne widowisko. Oboje aktorów naprawdę się popisało w tym filmie, wykrzesując ze swych postaci wszystko, co najlepsze. Praktycznie je ożywili, nadali im własną osobowość, jeszcze lepszą niż tę, którą dał im scenariusz. Nadaje to obrazowi sporo realizmu, więc widza w sumie nie dziwi romans, jaki wywiązuje się pomiędzy Sarą a Kyle'em. Nawet jest on bardzo emocjonalny. Na tle obu tych postaci ciągle żyje, już osławiony za inne role, Arnold Schwarzenegger, jako ów tytułowy Terminator. Niewątpliwie stworzył on w tym filmie jedną ze swych najbardziej popisowych kreacji. Spokojny, wyrachowany, morderczy – zupełnie jak maszyna. W moim odczuciu w tym filmie stworzył podwaliny swej legendy aktorskiej, jednak jeszcze nie piedestał, to dopiero nastąpi. Mimo wszystko jego postać ma tę wadę, że przez cały film pruje tylko naprzód, katrupiąc wszystko, co się rusza. Nie ma tutaj jakiejś zbytniej strategii, mimo że potrafi zniknąć w tłumie, to kiedy wyciągnie broń, rozpoczyna się istna jatka. Co prawda gra on tutaj maszynę, więc z pewnością takie było założenie twórców, jednak coś zgrzyta.

Idąc dalej, docieramy w końcu do części technicznej filmu, dostając naprawdę istny pokaz kunsztu. Efekty specjalne, jak na lata 80., stoją na wyjątkowo wysokim poziomie, sama postać stalowego Terminatora i maszyn Skynetu z roku 2029 to istna uczta dla oka. Charakteryzacja Arnolda w późniejszych etapach filmu, kiedy ma zdartą z twarzy skórę, to majstersztyk. Widać wyraźnie metalowe elementy głowy, czerwone oczy, coś cudownego. Wszelkie motywy zarówno kaskaderskie, jak i pirotechniczne również potrafią zaprzeć dech w piersiach. Dodajmy do tego wyśmienite zdjęcia oraz montaż, a otrzymamy przepis na sukces. Kamera umiejętnie wychwytuje z akcji to, co najlepsze, i składa w całość, wsysając swym tempem widza w fotel. A uzupełnieniem całego dzieła i stworzeniem niezapomnianego klimatu jest muzyka. Ta tutaj jest numerem dwa, zaraz po scenariuszu i grze aktorskiej. Wartka, ciekawa i nastrojowa, tworzy niezapomniane akustyczne widowisko w połączeniu z wystrzałami i eksplozjami podczas pościgów.
James Cameron stworzył więc dzieło niepowtarzalne, nowe, a co najważniejsze, ciekawe. Mimo że nie jest to szczyt jego umiejętności, to był on doskonały w tamtym okresie amerykańskiej kinematografii. Obecnie postać Terminatora przewija się przez komiksy, gry i wszelkiej maści akcesoria – od kart począwszy, na statuetkach kończąc. Jest to kultowa pozycja dla każdego fana kina science fiction, dla innych zaś z pewnością film wart zobaczenia, ze względu na kunszt artystyczny.
To raczej niepopularna opinia, ale wolę ten film niż Dzień Sądu, przewyższa go klimatem i napięciem. Jest tu wszystko czego mi tam zabrakło – przede wszystkim zagrożenie. Pojedynek człowiek z maszyną jest dużo ciekawszy od walki dwóch niezniszczalnych robotów. Schwarzenegger jako główny antagonista wypada znacznie niebezpieczniej od dość nijakiego Roberta Patricka. O wiele bardziej wolę bezbronną i strachliwą Lindę Hamilton od tej "terminatorki" z drugiej części. Oczywiście nie ma tu takich efektów specjalnych jak w kontynuacji, ale te niewielkie niedoróbki mają swój urok.
Jako samodzielny film prawie się nie zestarzał i jest jednym z najlepszych w swoim gatunku.
8/10