"Siedem" nie podlega ocenom. To jeden z tych rzadkich przypadków, w których absolutnie wszystko -scenariusz, aktorstwo, reżyseria, muzyka, zdjęcia - układa się w jedną, idealnie dopasowaną układankę. 10
Istnieją filmy, które wbijają się w pamięć jak nóż w podbrzusze i pozostają tam na zawsze, niezależnie od tego, ile razy je obejrzymy. Siedem Davida Finchera jest jednym z nich - dziełem, które z każdą kolejną projekcją nie tylko nie traci na intensywności, ale wręcz zyskuje nowe odcienie, w zależności od tego, które szczegóły tym razem przykują naszą uwagę. I jeśli ktoś miałby wątpliwości, że to prawdziwe arcydzieło, to niech spróbuje obejrzeć je na dużym ekranie, trzy dekady po premierze. Wtedy przekona się, że ten film jest niczym dobrze skrojony koszmar. Zawsze aktualny, zawsze przygnębiająco perfekcyjny. Dzięki temu, że produkcja trafia do kin z okazji 30-lecia, mamy taką możliwość!

Każdy seans Siedem to inne doświadczenie. Pierwszy raz? Szokująca scena z ciałem ofiary grzechu obżarstwa zwala z nóg. Kolejne podejścia? To już bardziej skupienie się na psychologicznych detalach - przerażeniu człowieka zmuszonego do brutalnej zbrodni czy na momentach, gdy pustka i nihilizm wylewają się z ekranu jak lepka, nieodwracalna plama. A wszystko wieńczy niezapomniany finał - jazda na zadupie, prowadząca do jednej z najbardziej wstrząsających kulminacji w historii kina - zawsze wywołuje te same emocje. Kiedy Mills i Somerset z Doe na tylnym siedzeniu pędzą na spotkanie nieuchronnego, napięcie osiąga poziom, który przyprawia o zawroty głowy. Każdy dialog, każda wymiana spojrzeń w tym samochodzie przypomina szachową partię, w której wszyscy są już matowani - choć jeszcze o tym nie wiedzą.
Siedem to kryminał w warstwie fabularnej, thriller w swojej atmosferze, ale prawdziwa siła tego filmu tkwi w czymś znacznie głębszym - to moralitet o świecie, w którym sprawiedliwość to tylko piękne słowo, a zło jest zimne, metodyczne i diabelnie inteligentne. Fincher nie pozwala nam nawet na chwilę komfortu, nie daje oddechu. W tym świecie wszystko jest zaplanowane do ostatniego szczegółu, a my, niczym niewinni obserwatorzy, zostajemy wrzuceni w grę, w której nie ma wygranych.

Wielką rzeczą jest tu kreacja Kevina Spaceya w roli Johna Doe - seryjnego mordercy, który nie tyle zabija, co konstruuje coś na kształt przerażającej, chorej sztuki. Jego spokój, opanowanie i przekonanie o własnej racji są bardziej przerażające niż jakakolwiek brutalność, którą zobaczymy na ekranie. To on rozdaje karty i to on jest tutaj prawdziwym zwycięzcą. Zresztą to co może przerażać w Siedem najbardziej to fakt, że my nie widzimy samego aktu brutalności, a jego skutek. Fincher chce, abyśmy sami popracowali naszą wyobraźnią i stworzyli obraz tego, co zaszło.
Morgan Freeman i Brad Pitt tworzą jedną z najbardziej wyrazistych ekranowych par w historii kina noir. Somerset to cyniczny, zmęczony życiem detektyw, który zna ten świat aż za dobrze i wie, że walka z przemocą i degeneracją to niekończąca się syzyfowa praca. Mills, z kolei, to młody, ambitny glina, który wciąż wierzy, że ma jakikolwiek wpływ na rzeczywistość. Ich relacja opiera się na klasycznym kontraście, czyli doświadczony mentor kontra zapalczywy idealista, ale Fincher nie daje nam żadnych złudzeń. W tej historii nie będzie miejsca na hollywoodzką przemianę charakterów, nie będzie katharsis. W finale to Mills przegrywa wszystko i nie chodzi tu tylko o emocjonalny rozpad po odkryciu zawartości tajemniczego pudełka. On przegrywa także ideologicznie, przyjmując zasady gry Doe, mimo że do ostatniej sekundy próbował się temu opierać.

Mało brakowało, a Siedem mogło skończyć się zupełnie inaczej i byłby to zupełny gwałt na jego koncepcji. Producentom marzyło się inne zakończenie: Somerset miał oddać decydujący strzał, co uczyniłoby z finału historię o triumfie rozsądku nad emocjami. Na szczęście Fincher postawił na swoim i dzięki temu dostaliśmy koniec, który idealnie dopełnia nihilistyczną wymowę filmu. Oryginalnie miał być jeszcze bardziej brutalny, ale nawet z wymuszonym epilogiem, w którym Somerset cytuje Hemingwaya jest to zakończenie, które wbija w fotel.
Nie ma wątpliwości, że Siedem to film, który nie podlega ocenom. To jeden z tych rzadkich przypadków, w których absolutnie wszystko -scenariusz, aktorstwo, reżyseria, muzyka, zdjęcia - układa się w jedną, idealnie dopasowaną układankę. Fincher stworzył dzieło, które nie zestarzało się ani o dzień i nadal poraża swoją precyzją oraz ponurą diagnozą świata. I chociaż za każdym razem, gdy rozbrzmiewają napisy końcowe, chciałoby się natychmiast wcisnąć "play" i przeżyć to raz jeszcze, to prawda jest brutalna – w tym świecie niczego nie da się cofnąć. Zwłaszcza decyzji podjętych w gniewie. Bo w końcu, co jest w pudełku? Odpowiedź zawsze będzie taka sama. I zawsze będzie boleć.
Tylko dla ludzi o silnych nerwach – W sumie to świetny film – wzorzec thrillera, ale tak brutalny w swojej wymowie, że zapada w pamięci jak np. Szeregowiec Ryan.
Bez wątpienia przyczyniła się do tego perfekcyjna gra aktorów. To jednak nie dziwi, bo obsada jest iście gwiazdorska.