Siedemdziesiąt procent Carpentera 9
John Carpenter podarował nam coś naprawdę wspaniałego. Ja, prawdę mówiąc, nie przepadam za horrorami, chyba tylko za tymi naprawdę klasycznymi, takimi jak "Drakula", "Noc żywych trupów" czy, bezwzględnie najlepsze z tego grona, "Lśnienie". Recenzowany przeze mnie film zalicza się do tych klasyków. Przebija nawet swoim kunsztem dzieło George'a Romero, wymienione wyżej. Podam może kilka przykładów, dlaczego tak się stało. A więc:
Fabuła. W przypadku horroru ten aspekt filmu często zawodzi widza. Scenariusz jest do bólu przewidywalny, postacie jakieś niewiarygodne, a sama akcja, choć jest obecna, w połowie seansu siada i obraz zaczyna nas niemiłosiernie nudzić. W "Coś" lekko niemrawy jest tylko początek, jednak ja ze swojego doświadczenia z produkcjami Carpentera wiem, że ten początek ma na celu jedynie uśpienie widza, by w końcu zaskoczyć go czymś niesamowitym. W tym przypadku nie jest inaczej. Niby atmosfera w bazie nie jest napięta, ale znikąd pojawia się dziwny pies, który przerywa tę sielankę, która właśnie w tym momencie zaczyna widza nużyć. Wszystko jest zrobione z niesamowitym wręcz wyczuciem. Efekty specjalne są bez zarzutu, w niektórych scenach nawet wyróżniają się spośród innych. Spece od techniki odwalili kawał dobrej roboty. Wracając do fabuły, po zmutowaniu psa w odrażającego kosmitę, nasi bohaterowie orientują się, że coś może im grozić. Szczególnie bojaźliwy jest jeden z członków ekipy, który w swoich obliczeniach odkrywa przykrą prawdę. Postanawia wtedy wyeliminować nie tylko tajemniczego przybysza z kosmosu, ale i swoich kolegów, którzy, być może, są już zainfekowani przez obcy organizm. Atmosfera bardzo się zagęszcza, nikt nikomu nie ufa, każdy się boi. Ten strach jest pokazany przez aktorów bardzo wiarygodnie, a dobra rola w horrorze jest spotykana rzadko. Narracja jest prowadzona dość leniwie, co ma na celu stopniowe denerwowanie widza. Nie wiem jak Wy, ale ja denerwowałem się przez cały seans. Więc chyba cel reżysera został osiągnięty. Kurt Russell po raz kolejny udowadnia, że w filmach Carpentera zawsze tworzy dobre kreację. Pierwsza była w "Ucieczce z Nowego Jorku". Snake Plissken w jego wykonaniu powalał widza na kolana swoim wyluzowaniem i błyskotliwym, czarnym humorem. W "Coś", grany przez niego R.J MacReady jest postacią podobną, ale jednak diametralnie się różnią. R.J zmaga się z alkoholizmem, jest pogrążony w ponurych myślach, ma mały kontakt z pozostałymi członkami załogi. Mimo tego, od początku wzbudza w nas pewien respekt. Reżyser filmu tworzy atmosferę odizolowania, jego bohaterowie są jacyś nieprzystępni, niby zawsze wyluzowani, ale jednak..."Coś" z pewnością jest jednym z lepszych horrorów w historii kina. Jak już mówiłem, przebija ten obraz jedynie kilka tytułów. To w siedemdziesięciu procentach zasługa Carpentera, w dwudziestu scenariusza, a dziesięcioma procentami podzielili się Kurt Russell i kompozytor znakomitej muzyki, Ennio Morricone. Gorąco polecam tą produkcję, nie tylko fanom horroru.
Co tu dużo mówić, tak samo jak Predator jest wzorcem kina akcji (co prawda również elementami obcych), i czego już nic nie powtórzy, tak Thing jest razem z Obcym wzorcem horroru, czy może raczej thrilleru fantastycznego. Rzecz nie do podrobienia.