Krucyfiks jak niepotrzebny nikomu melanż lepszych i gorszych filmów o egzorcyzmach, ze scenariuszem pisanym na kolanie i realizmem kolanem dopychanym. 5
Rzecz działa się w Rumunii A.D. 2004. W jednym z klasztorów coś ponoć nawiedziło zakonnicę. Kto widział Matkę Joannę od Aniołów, ten wie, że nawet wyimaginowane opętanie zakonnicy pociąga za sobą lawinę wypadków cokolwiek niepożądanych. Kto nie widział, może się tego domyślić. W każdym razie w Rumunii w sukurs siostrze zakonnej pospieszył ksiądz, który tak skutecznie wypędzał demona, że nieszczęsnej się umarło. Duchowny trafił za kraty za morderstwo.
Historia horrorowa jak się patrzy. Tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę trwający już bez mała kilkanaście lat boom na filmy o egzorcyzmach, realizujące ten temat z większym (Egzorcyzmy Emily Rose, serial Egzorcysta) lub znacznie mniejszym (Rytuał, Demony) powodzeniem. I oto po czternastu latach od tragedii w Rumunii powstaje film, który na niej żeruje - a imię jego Krucyfiks. Owszem, inspiracja prawdziwymi wydarzeniami to w kinie okołoegzorcyzmowym żadne novum. Taki, na przykład, kultowy Egzorcysta z 1973 luźno nawiązywał do opętania pewnego chłopca z Iowa. Albo takie Egzorcyzmy Emily Rose inspirowane głośną sprawą Anneliese Michel. Jednak w żadnych z tych filmów odwołania do faktycznych zdarzeń nie były aż tak bezceremonialnie bezpośrednie. W Krucyfiksie nawet napisy końcowe donoszą nam o dalszych losach prawdziwych uczestników wydarzeń w Rumunii. Ciągłe podkreślanie związku filmu z faktami staje się niesmaczne, jeśli jednocześnie nie pozostawia się wątpliwości co do tego, czy ofiara istotnie była opętana (film twierdzi, że była).
Dezynwoltura w podejściu do faktów to nie jedyne, czym grzeszy Krucyfiks. Weźmy, na przykład, dyskusyjne rozwiązania narracyjne. W filmie towarzyszymy amerykańskiej dziennikarce w prowadzonym na miejscu tragedii śledztwie, które ma na celu ustalenie prawdy o wydarzeniach w klasztorze. Problem w tym, że widz już od pierwszej sceny wie, że w zakonnice naprawdę weszło licho. Tu diabelski podmuch zgasi świece, tam sam opętana łypnie wielką czarna źrenicą. Film rezygnuje z suspensu i gry wątpliwości, dlatego otrzymujemy obraz zupełnie pozbawiony nerwu. Na jakieś dwadzieścia minut przed końcem twórcy dochodzą do wniosku, że skoro nie odpowiadają na pytanie, „czy” doszło do opętania, to może chociaż powiedzą nam „dlaczego”. I akcja rusza z kopyta maksymalnie skondensowana. Aż trudno uwierzyć, że za scenariuszem stoi Chad Hayes – scenarzysta obu części Obecności, które z powodzeniem przywróciły kinu klasyczny horror o zwyczajnej rodzinie w nawiedzonym domu.
O miałkości scenariusza i deficycie pomysłów świadczy też to, że Krucyfiks bez skrępowania korzysta z całego instrumentarium horrorowych klisz. Po pierwsze, straszyć mają liczne jump scare’y: to nagle pies zaszczeka, to demon huknie basem. Po drugie, już w jednej z pierwszych scen dowiadujemy się, że nasza dziennikarka to zdeklarowana ateistka, która ma na pieńku z religią. Oczywiście u boku Scally staje Mulder – w tym przypadku ksiądz głębokiej wiary, acz nowoczesny w obyciu. Film dąży do tego, by wybić sceptyczce ateizm z głowy nie przebierając w środkach. Zakończenie i przesłanie niechybnie przywodzą na myśl filmy chrześcijańskiej wytwórni Pure Flix, a nie jest to porównanie, z którego można być dumnym.
Kolejny grzech to kulejący realizm. Wioska, do której przybywa żurnalistka, jako żywo wygląda jak z czasów Drakuli. Mają nawet wampiryczne święto nawiązujące do mitycznej istoty zwanej strigoi (skojarzenia ze strzyga jak najbardziej na miejscu). Płoną pochodnie, mieszkańcy nakładają straszne maski – pojawia się tu naprawdę ciekawa wizja plastyczna. Tajemniczości dodaje też motyw miejscowego jurodiwego. Szczęśliwie dla naszej bohaterki nawet tam, gdzie rumuński diabeł mówi dobranoc, wszyscy począwszy od zakonnic, zakończywszy na hotelarzu mówią biegłym bezbłędnym angielskim. Chociaż nie, przepraszam, ubogi Cygan jest na bakier z gramatyką. Subtelny jak papier ścierny sposób wyróżnienia pariasa. Infantylno-boratowskie przedstawienie rumuńskiej prowincji naprawdę wywołuje dyskomfort.
W ogólnym rozrachunku Krucyfiks, choć ma zdecydowanie proreligijną wymowę, jest pozycją pełną grzechów i grzeszków. Grzech ciężki to szablonowość scenariusza, który co rusz idzie na skróty i bazuje na wyświechtanych do granic możliwości chwytach. Jeśli istnieje czyściec dla scenarzystów, już wiem, kto powinien tam trafić.
… ale warto iść do kina, czy czekać na DVD?