Hollywood w Bollywood 7
Zaczytując się w wychwalające pod niebiosa komentarze dotyczące filmu Slumdog. Milioner z ulicy postanowiłam wybrać się na pokaz przedpremierowy owego filmu. Skusiła mnie tym bardziej postać reżysera, Danny’ego Boyle’a, którego bardzo cenię za Trainspotting.

Obraz od pierwszych chwil zachwyca zdjęciami i cudownym nasyceniem barw, które uwydatniają każdy szczegół i świetnie ukazują różnorodność Indii. I to jest praktycznie najmocniejszy punkt całego filmu – pokazanie kraju świętych krów od wewnątrz, z całą jego surowością i brutalnością, nie pomijając przy tym skrajnej dwubiegunowości – biednych slumsów i żyjących tuż obok miliarderów. I za dokonanie tego wyczynu szczere brawa należą się dla Anthony'ego Dod Mantle'a.
W tym świecie świetnie odnaleźli się najmłodsi aktorzy – naturalni, przekonujący i urzekający swoją prostolinijnością. Ale właściwie nie ma się co dziwić, bo są to dzieci, które na co dzień żyją w slumsach, więc praktycznie ich rolą było bycie sobą. Niestety następne pokolenia Jamali, Salimów i Latik nie przejawiają już takiej naturalności. Czuć ostry powiew sztuczności, który jest potęgowany zmianą języka, którym posługują się postaci filmu (z hindu na angielski). Swoją drogą był to dla mnie dość niezrozumiały i irytujący zabieg, dodatkowo zachwiał równowagą i ciągłością, która i tak była nadszarpnięta przez wprowadzanie w każdej grupie wiekowej innych aktorów. Rozumiem, że był to wymóg scenariusza, ale mimo wszystko nie przemawia to do mnie.

A propos scenariusza – jest to jak dla mnie najsłabsze ogniwo tej produkcji. Choć właściwie pod względem technicznym jest bardzo dobry (i chyba właśnie z uwagi na to dostał statuetkę Oscara) – świetne narracja, brak luk, ciągłość i przejrzystość. Jednak sama fabuła pod względem literackim to błaha historyjka o wielkiej miłości, która musi pokonać wielkie przeciwności losu, ale jak to zawsze bywa, wszystko kończy się happy endem. Przewidywalne do granic możliwości, tym bardziej, że Hollywood raczy nas takimi produkcjami na każdym kroku. Tutaj z tym wyjątkiem, iż cała fabuła została przeniesiona na hinduskie podwórko.
Jeśli kogoś razi taka treść, radzę by wytężył wzrok na przepływających obrazach i zawiesił ucho na ścieżce dźwiękowej, która notabene stanowi perfekcję samą w sobie – idealnie wpasowuje się w obraz i poszczególne sceny, a zarazem może istnieć jako samodzielne dzieło abstrahujące od filmu. Nic więc dziwnego, że i ta składowa filmu Danny’ego Boyle’a została dostrzeżona przez jury Akademii Filmowej.

Podsumowując, po rozłożeniu filmu na części pierwsze można powiedzieć, że każdy fragment jest zrobiony z ogromną pieczołowitością i stanowi w swej dziedzinie kunszt sam w sobie – montaż, dźwięk, narracja, reżyseria, itd.... Jednak składając to wszystko w jedną całość i opierając to na osi, którą tworzy fabuła, wychodzi nam bardzo dobrze zrobiony pod względem technicznym kiczowaty średniak.
Mam wielki problem z oceną tego filmu. Z jednej strony strasznie bolywoodzki z infantylną historią, z drugiej zaś bardzo realnie pokazane Indie. Średnia 6.