Kolacja po amerykańsku to miłość od pierwszego przekleństwa. Świecka modlitwa w intencji każdego na tym świecie freake'a i zuchwałe przybicie piątki dla antysystemowości. 8
Przedefiniowanie komedii romantycznej na rozpalonej blasze ze stuprocentowymi wild animals stawiającymi opór konwenansom o posmaku piwa i lizaków. W Kolacji po amerykańsku jest tyle niewinności, co złości. Małe, wielkie dzieło, które w rytmie punku wyśpiewuje pean na cześć nieulegania presji większości i buntu przeciw kastracji indywidualizmu dla pozornego spokoju i bezpieczeństwa reszty. Syta ta kolacja, z różnych kuchni, niewykwintna, a szczerze szarżująca w połączeniu smaków. Wybitnie niepoczytalna oraz wchodząc dziarsko w polemikę z gatunkiem coming of age. Natural born system fuckers.
Spotykamy Simona, który wychodzi z kliniki pewnym krokiem, w którym jest złość. Gniew wydobywa się z niego z każdym wydechem i pewna zabetonowana dla własnego bezpieczeństwa emocjonalność w życiu codziennym, które prowadzi bardzo niecodziennie. Bohater nie planuje ustawić się w szeregu cudzych wyobrażeń, w błyskawicznym tempie przemierza miasto i handluje narkotykami, szukając tymczasowego miejsca zamieszkania. Pierwsza próba nie udaje mu się, kończy się rozróbą i Simon chwilę po wyjściu na wolność, znowu może ją stracić. Za to zyska coś innego, a właściwie kogoś innego - Patty. Osobliwą dziewczynę, której rodzice są bardzo apodyktyczni i przekonani, że wychodzenie do świata zawsze wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem. Nie biorą oni pod uwagę potrzeb swojej córki i mimo jej 20 lat reżyserują życie Patty przez pryzmat swoich obaw i lęków, ograniczając jej możliwość doświadczeń i kształtowania swojej tożsamości. Spotkanie Simona i Patty będzie z początku zdeterminowane interesownością Simona, by się schować w czyimś domu. Później zacznie ewoluować w kierunku wzajemnego porozumienia i pewnej emocjonalnej więzi. Ona przygląda się jemu i chłonie ten nonkonformizm i wolność, on wydawałoby się, że tylko ją wykorzysta jako naiwną, nieznającą świata, niewinną postać. Simon jednak dostaje od niej również dużo - bezwarunkowe zrozumienie, odwagę do referowania ukrytych emocji, otwartość. Simon nie traci na charakterze, raczej razem przemierzają rzeczywistość z dzikością serc. Dla każdego jest z nich to pewien emocjonalny wstrząs i pobudka - jedno było wycofane i wystraszone, drugie reagowało szczekaniem i straszyło zębami, ale również z powodu strachu przed kolejnym rozczarowaniem ludzkim gatunkiem.
Kolacja po amerykańsku to miłość od pierwszego przekleństwa. To oryginalne i kompletnie rozgniatające jakiekolwiek reguły w kinie małe, wielkie dzieło o tak samo niezobowiązanych wobec społecznych konwenansów postaciach. O dwóch takich, co się w wolności... i nie tylko zakochali. Znajduje się tutaj miejsce na rumieniec, na skradzione chwile powolnej bliskości, a nie tylko potężne ciosy, będąc bez zgrzytania za zębami cukru, uroczym filmem. Narracja pełna konsekwencji, radykalna w swoim ostro-słodkim sosie, zgrabnie manewruje naszymi przewidywaniami, co do fabuły i dalszych kroków, ale wtyczka impulsywności jest wpięta w tę historię od początku oraz naturalnie paruje się z naszymi bohaterami. Nie ma tutaj nienaturalnych przemian, zwrotów akcji i pourywanych oraz niekomunikatywnych z reliami stworzonych, charakternych postaci, przemian.
W całej swojej oryginalności i ekspresji film bardzo przeredagowuje, ze swoją autorską parafką kinowe historie o uczuciach, niewinnych miłościach, gdzie bohaterowie razem stawiają spore kroki, ale małe wobec siebie nawzajem z tym naturalnym "All you need is love". Partner in crime i wspólnota nieporozumienia. To wszystko z podłączeniem pod jeszcze wyższym napięciem i mocniejszą partyzantką kojarzy się z Babyteeth i nastrojem z The End of the Fucking World.
Nie jest to jednak skupiona tylko na dwójce charyzmatycznych bohaterów historia, a również pokazująca, że każdy domek to potworek. Na dodatek widzimy w naszych postaciach przetoczone przez życie na różne sposoby dzieciaki, które miały być otumanione American dream, a tak naprawdę są przesiąknięte i na dodatek świadome American nightmare. To nie jest plac zabaw ekscentryków tylko i wyłącznie, a pokazujący dodatkowy wymiar uzupełniający naszych bohaterów, ich budowę i emocjonalnie nas z nimi bardziej wiążący i ich uczłowieczający utwór. Nie odmówilibyśmy im wspólnej jazdy, chociażby w bagażniku.
Kolacja po amerykańsku to film nieskonsultowany z lekarzem ani farmaceutą tylko z wysoką prędkością na liczniku nie omijając poważnych tematów, tworzy buzujący od zróżnicowanych emocji piękne i szczere, z brudem za paznokciami, ale i lekkim muśnięciem ust błyszczykiem kino inicjacji. Świecka modlitwa w intencji każdego na tym świecie freake'a i zuchwałe przybicie piątki dla antysystemowości.
SplatFilmFest. Złożone z wielu zabawnych elementów buntownicze love story, ubrane w sielski Sundance'owy klimat, kapitalnie przełamany punk rockiem.