Dobre wrażenie z pierwszej części filmu psuje tragiczna końcówka. Tarantino „umie w kino”, więc nawet jego słabszy film warto obejrzeć, ale dla mnie było to kolosalne rozczarowanie. 6
Symfonia zakończona przebojem disco polo

W Django Tarantino kontynuuje swoje dzieło dekonstrukcji gatunków filmowych. Po kryminale, blaxploitation, azjatyckim kinie akcji, kinie wojennym, horrorze przyszedł czas na spaghetti western.
Czy reżyser znowu wyszedł z zadania obronną ręką? Aż do sceny z uściskiem ręki wydawało mi się, że tak. Obraz ten to typowo tarantinowska jazda bez trzymanki. Dekonstrukcja, pastisz i hołd dla westernów, oczywiście z naciskiem na ich b-klasową odmianę. A jednocześnie realistyczne ukazanie Południa Stanów Zjednoczonych z panującym w nich niewolnictwem. Do tego – jak to u Tarantino – znakomita gra aktorska z brawurowym Christophem Waltzem na czele. Nieprzyjemnymi zgrzytami były dla mnie tylko dwa elementy. Po pierwsze, zupełnie niepasująca klimatem i estetyką ścieżka dźwiękowa z typowym dla tego reżysera użyciem przebojów muzyki popularnej. Zupełnie mi to nie grało jako ilustracja filmu dziejącego się na „Dzikim Południu” – nawet takiego filmu, który jest w istocie postmodernistyczną zgrywą. Mój drugi problem to fontanny zabarwionej na czerwono wody (no bo na krew to zupełnie nie wygląda), tryskającej z ciał po każdym strzale. Ten patent widzieliśmy już u Tarantino w Kill Bill i tam mi to mniej przeszkadzało, bo jakoś pasowało do stricte komiksowej i przerysowanej konwencji. Natomiast tutaj do pewnego momentu mamy realistyczny dramat, lekko tylko podszyty tarantinowskim poczuciem humoru.

Niestety, te czerwone bryzgi były wstrząsami przepowiadającymi katastrofę. W pewnym momencie Tarantino każe jednemu z bohaterów zachować się w zupełnie absurdalny sposób, kompletnie niepasujący do tej postaci. Potrzebne jest mu to, aby poprowadzić fabułę w zupełnie innym kierunku niż wcześniej. Zrobione jest to w tak tani i bezmyślny sposób, że przecierałem oczy ze zdumienia. Za tak poprowadzony rozwój postaci ostatnia seria Gry o tron została zmiażdżona przez fanów serialu. Tymczasem nad Django zarówno krytycy, jak i publiczność pieli z zachwytu. Dlaczego tutaj coś takiego nikomu nie przeszkadza? Nie wiem, ale bardzo chciałbym się dowiedzieć.
Wspomniana volta fabularna (o której piszę enigmatycznie, żeby nie spojlerować – każdy, kto film obejrzy, bez trudu odgadnie, o jaką scenę mi chodzi) to jednak tylko preludium do prawdziwej masakry, którą Tarantino przeprowadza na swoim filmie w ostatnich kilkudziesięciu minutach. Pełnokrwisty i przejmujący (pomimo wyraźnego rysu komediowego) dramat zamienia się nagle w komiksową farsę w stylu najbardziej przerysowanych scen z filmu Kill Bill. Kontrast pomiędzy obiema częściami jest kolosalny i to na każdej płaszczyźnie – zarówno jeśli chodzi o klimat, wymowę, wykonanie czy nawet scenopisanie (i ten film zdobył Oscara za scenariusz?). Olbrzymi kontrast dotyczy też niestety jakości. Końcowe fragmenty filmu sprawiają wrażenie, jakby Tarantino napisał je, gdy miał 12 lat – pod ławką na marginesie zeszytu podczas nudnej lekcji. Problem końcówki nie sprowadza się więc tylko do absurdalnej zmiany tonacji i tego, że obraz ten z dramatu z motywami westernowymi nagle zamienia się w zwyczajny spaghetti western – gwoździem do trumny jest to, że ten spaghetti western jest bardzo kiepski. I to, że film nie traktuje samego siebie poważnie, nie ratuje sytuacji.

Gdyby to było możliwe, chętnie wykasowałbym sobie wspomnienia z tego seansu i obejrzał film po raz pierwszy ponownie – ale tylko do sceny podpisania pewnych dokumentów i pożegnania pewnych bohaterów. Kończyłbym wtedy oglądać z uczuciem zachwytu – jak na wcześniejszych filmach Tarantino. Wiem, że nikt mnie nie posłucha, ale to samo polecam innym. Gdy na ekranie zobaczycie, jak dwójka bohaterów zmierza do tego, żeby uścisnąć sobie dłoń – po prostu wciśnijcie „stop” i powiedzcie sobie, że tam właśnie film się kończy. Dalsza część projekcji tylko wam zepsuje pozytywne wrażenia.
Tarantina syf c.d. – Ten film do momentu kiepskiej strzelanki w posiadłości plantatora naprawdę daje radę no ale cóż Tarantino ostatnio zadziwia swoją głupotą twórczą a już myślałem, że w końcu doczekałem znakomitego powrotu a tu kolejny zawód i stracone prawie 3 godziny z życia. Nie logiczny występek Szulca i żenująca strzelanka z krwią która tryska na lewo i prawo i to jeszcze w hektolitrach przypominająca swą konsystencją zabarwioną wodę i dodatkowo te idiotyczne wstawki z zachowań ludzkich jak zakrywanie uszu przed wybuchem a po, daremne poklaskiwanie Djangowi a jego taniec koniem to już mistrzostwo strasznego kiczu i żenuły. Puknij się w ten pusty łeb panie tarantino.