Jeden z ulubieńców nowohoryzontowej publiczności,
Kornel Mundruczó, powraca z bezpardonową, mocno uwspółcześnioną i przewartościowaną wersją klasyka
Mary Shelley, Frankensteina. Rozgrywający się w nieprzyjaźnie śnieżnej, apokaliptycznej wręcz scenerii
Tender Son to po części zaprawione autobiograficznymi odniesieniami wyznanie, po części śmiała próba odpowiedzi na pytanie, czym/kim jest potwór – którego imieniem odgradzamy się dziś od tego, co nieludzkie, wynaturzone, prymitywne. Produktem naszej próżności? Głupoty, nieodpowiedzialności? Wcielając się w rolę filmowca, który skonfrontować musi się z dawno porzuconym synem,
Mundruczó bije się w pierś, przyjmuje odpowiedzialność za swe dzieło. Jest nim nie tylko nieszczęsny syn, dziś zwichrowany i impulsywny, ale też – dość przewrotnie – sztuka sama w sobie. Do symbolicznych narodzin potwora dochodzi bowiem w trakcie zainscenizowanego przez bohatera-reżysera castingu – jego syn, kruchy i niepewny, zmuszony do manifestacji własnych uczuć, popełnia morderstwo. A za nim idą kolejne, podobnie bezsensowne i wynikające z kompulsywnych odruchów jednostki nieprzystosowanej do podejmowania właściwych relacji ze światem.